Dobrze żarło aż zdechło. Po
szóstej edycji Saturday Psychobilly Night Cosmiki stanęły przed nie lada
zagwozdką jak tu zaradzić, żeby najpopularniejsza w stolicy impreza
undergroundowa nie padła. Wiele nie uradzili, choć szczerze mówiąc pole manewru
nie było specjalnie szerokie. Od początku do całego przedsięwzięcia podchodzili
bardziej merkantylnie niż ideowo, mieli w tym swoje interesy i z pewnością ich
biznesplan nie polegał na dokładaniu do owej imprezy. Frekwencja na The
Meteors nie była taka jak się spodziewali, co unaoczniło im fakt, który dla
mnie był oczywisty od samego początku – psychobilly to nie jest pakiet akcji z
wysoką stopą zwrotu. Zawsze była to niszowa sprawa, margines marginesu na
rynkach muzycznych, a przy odrobinie szczęścia ze wstrzeleniem się w korzystną
koniunkturę można było trochę z tego grosza wyciągnąć, ale traktować jako
długofalową inwestycję… Trochę powagi. Akurat na początku XXI wieku w Warszawie
ta koniunktura była i udało się zorganizować całą serię naprawdę kapitalnych
imprez, ściągnąć fajnych kapel czy dać dodatkowego kopa rozwijającej się
rodzimej scenie, ale to było chodzeniem po tak cienkim lodzie, że można się
tylko cieszyć z tego co udało się dokonać zanim nastąpiło tąpnięcie.
VII sajko najt Cosmiki obmyślili
sobie w ten sposób, że zrobią imprezę po absolutnej taniości, za to cenę za
bilety podyktują konkretną. Niby 25 złotych nie było jakimś kosmosem,
szczególnie dla fanów gatunku, ale dla przypadkowych imprezowiczów, którzy
zawsze stanowili mniej więcej połowę publiki sajko najtów to była już stawka z
dupy. Tydzień przed owym koncertem w Punkcie był mini-fest punkowy z The
Analogs jako gwiazdą wieczoru i biletami po 35 zeta – przyszły spore tłumy,
które urządziły sobie imprezę na zewnątrz przy piwie kupowanym w okolicznych
sklepach, a klub w środku świecił puchami. Organizatorzy w akcie desperacji
przed setem Analogsów ogłosili, że schodzą ostro z ceną - do głupich 10 złotych
i dopiero wtedy wszyscy ruszyli do wejścia.
DJ Callulna vel Wrzosek oraz Sylwia
Wracając do sobotniego
psychobilly to zestaw mało znanych kapel nie zachęcał do przyjazdu ekipy i
sajkofanów spoza Warszawy, a kilka konkurencyjnych imprez jak festiwal antify,
gdzie grał Flymen, jeszcze obniżyły marną frekwencję. Pewnie sam
antifowski koncert to nie więcej niż o kilkanaście osób, bo to jednak były
raczej kompletnie oddzielne środowiska, ale jak się to wszystko zsumowało to
nie dziwne, że w Punkcie była rekordowo małą liczba chętnych do spędzenia
wieczoru przy dźwiękach psychobilly. Może weszło ze 150 osób, może nawet mniej
i to dominowali ludzie koło 30-tki, czyli na co dzień pracujący, a nie skazani
na kieszonkowe od rodziców – jednym słowem Cosmiki z tą ceną biletów po 25 zł
to najbardziej przechytrzyli siebie samych.
Kostek & Siva w wersji pluszaki ;)
Piter & Wronka w wersji zombiaki ;)
to nie farba tylko skutek niefortunnego odklepania flaszki wódki razem z szyjką
Cóż, w pewnym wieku, ludzie
zaczynają tetryczeć, a 30-latek na koncercie muzyki mocnego uderzenia to już
staruch, który jak się nie zdopinguje alkoholem to co najwyżej nóżką sobie
potupie w rytm grających kapel. W dodatku większość ludzi ma jak inżynier Mamoń
grany przez mistrza Maklakiewicza – czyli lubi piosenki, które już słyszało, a
tymczasem publiczność sajko najtu, a przynajmniej jej część znała tylko De
Tazsos. Zabawa pod sceną była więc jaka była - przez większą część wieczoru
nieco rachityczna, szczególnie w porównaniu do wcześniejszych edycji.
Niewdzięczne zadania
otwarcia wieczoru mieli chłopaki, a wtedy to w zasadzie chłopcy, z
podrzeszowskiego The Jet-Sons. Na scenie przedszkolaki, a pod sceną
tetryki, więc było podwójnie trudno. Na dodatek była to pierwsza polska kapela
–billy spoza warszawsko-pułtuskiego towarzystwa, co samo w sobie było już
intrygujące. Nie Wrocław, Łódź, czy Trójmiasto postawiły wyzwanie krawaciarzom,
a malutkie Kosiny, o których zapewne 99% użytkowników forum psychobilly
dowiedziało się czytając zapowiedzi VII Saturday Psychobilly – tym pozostałym
jednym procentem był bębniarz kapeli, Nikoś, który się na owym forum udzielał –
po latach ciągle aktywny na scenie, troszkę w innym, ale ciągle zbliżonym
klimacie ;) Kurcze, ale on farmazony wtedy wypisywał - usprawiedliwia go fakt,
że był wówczas w wieku pacholęcia ;) Niemniej dzięki jego wpisom coś tam się o
kapelce przewijało, że grali koncerty w Stalowej Woli czy Rzeszowie, nawet
pojawiła się ich strona wuwuwu, strasznie uboga, ale dająca możliwość
odsłuchania, trzech kawałków w MP3. Jakość nagrań niestety była skandaliczna,
więc de facto dopiero warszawski koncert miał dać odpowiedź, co tam oni
kombinują na tym Podkarpaciu. Na początku lekko zszokowała ich set-lista, na
której umieścili… 29 numerów. Trochę się bałam czy ilość przejdzie w jakość, bo
nastoletnie kapela istniejąca od roku, a tu tyle materiału… Początkowo było faktycznie średnio, takie
bujanie się między rock’n’rollem, rockabilly i sajko, ani oryginalne, ani
specjalnie porywające – krzywdy tym specjalnej nikomu w uszy nie robili, ale
przyjemności też raczej nie. Tak sobie łupali, aż wyskoczyli z takim
punkobillowym, szybkim numerem o Czerwonym kapturku i wreszcie to było to. Co
ciekawe cała końcówka, z 7 czy 8 kawałków, była właśnie w takim energetycznym
stylu, przypominającym Blue Sunshine Meteorsów i kapela na
zakończenie występu została nagrodzona zasłużonymi brawami.
The Jet-Sons
Występujący jako drudzy De
Tazsos byli chyba najczęściej koncertującą kapelą sajko w Warszawie i coraz
większa liczba osób z klimatu przekonywała się do ich wersji psychobilly, która
w jakiś pokrętny sposób łączyła wyrafinowanie i humor rodem z klasyki gatunku z
menelstwem i chamówą podstołecznych przedmieść. Takie z nich trochę himilsbachy
rodzimego sajko były, a kolorytu dodawała jeszcze ekipa okołomarysińska, którą
za sobą ciągnęli po koncertach. Banda wesołej, wiecznie narąbanej patologii z
poobcieranymi ryjami, bardziej nawet od pijackich wywrotek niż konfliktów
zbrojnych. Z wieloma osobami z tej załogi się dobrze znałem i kumplowałem, a
część faktycznie należała do sajkowej ekipy, jak Makaron, który w pewnym
momencie stał się w De Tazsos takim ministrem bez teki – znaczy się należał
pełnoprawnie do zespołu, choć oczywiście zdrowy rozsądek nakazywał go trzymać z
daleka od mikrofonu i instrumentów. Marysin do tego miał bardzo specyficzny
klimat jak na warszawski east end. W sensie, że tam jak wszędzie była
patologia, ale zupełnie w innym, jakimś bardziej przyjaznym stylu. Rembertów
(skąd pochodziliśmy ja i Wino), Grochów, Wygoda czy Zielona – to były nieprzyjemne
dzielnice z nadreprezentacją mafijno-bandyckich klimatów i liczną młodzieżą w
owe niefajne wzorce wpatrzoną jak w obrazek. Marysin był inny, bo tam drechy,
drobne rzezimieszki, pijaki i narkusy imprezowały razem z ekipą
sajkowo-skinowo-punkową na przyjacielskiej stopie. W lato robili ogniska w
pobliskim lesie, z magnetofonu leciała Siekiera, lał się alkohol z najtańszych
browarów i win, kręcono lolki, a wszystko bez większych spięć mimo, że
przewijały się tam tabuny z totalnie różnych klimatów – super sprawa. W
Rembertowie nie do pomyślenia – zaraz by ktoś kogoś próbował w tym ognisku
upiec. Czy Tazsosi tego chcieli czy
nie, wyłaziło to z ich muzyki z każdej szpary – nie każdemu taki klimat
odpowiadał. Na tym koncercie w Punkcie słyszałem jak jakaś laska z oburzeniem
gestykulowała jak można było zaprosić do grania tak żenującą kapelę. I chodziło
jej raczej nie o muzę tylko o mało wybredne dowcipy i chamówę w liryce, a
całości turbodopalacza dała jeszcze konferansjerka najebanego jak szpadel Wina,
który bynajmniej nie stronił tego wieczoru przed używaniem słów, które słowniki
polszczyzny zazwyczaj pomijają. Nie wiem co ludzie oczekują od tekstów kapel
rock’n’rollowych? Że im poukładają burdel w głowie, albo wskażą jak żyć? Teksty
De Tazsos były momentami straszliwie prostackie, Komet bardzo
infantylne, a Robotixów schematyczne jak cholera, ale wyrażały emocje i
stan ducha, a nie filozoficzne chujemuje. Zdecydowana większość sajkowej braci
odbierała De Tazsos z każdym koncertem coraz lepiej, a na VII sajkonajcie
pod sceną najlepsza zabawa była właśnie do ich sieknięcia.
De Tazsos
Teoretycznie gwiazdą wieczoru
miała być austriacka grupa Hounded Prisoners, ale moim skromnym zdaniem
wypadli o klasę gorzej niż marysiniaki. Ich pojawienie się na sajkonajcie było
pochodną związku Ewki z wokalistą grupy – Fritzem, nawiasem mówiąc bardzo
sympatycznym gościem. Niemniej od strony muzycznej nic wielkiego nie pokazali –
nie to, żeby ich granie kuło w uszy, bo słuchało się w miarę OK, ale jakoś ze
wszystkich zagranicznych kapel jakie przewinęły się przez Cosmikowe imprezy ich
set najmniej utkwił mi w pamięci. Tyle mogę wspomnieć, że mieli dwie gitary,
które grały dokładnie to samo – jednym słowem niepotrzebne mnożenie bytów, bo
nic ta dodatkowa gitara nie wnosiła, może poza mocniejszym brzmieniem.
Hounded Prisoners
Szczerze? Miałem wrażenie,
że wychodząc z Punktu jestem na ostatniej imprezie z tego cyklu, która na
dodatek miała jakąś taką stypową atmosferę. Cosmiki postanowili się jednak
zdobyć na jeszcze jeden wysiłek. Może liczyli, że koniunktura jakimś cudem
znowu się poprawi, że otworzony niedawno sklep na Zielnej da imprezom nowego
kopa (a one jemu), że istnieje sporo rodzimych kapel do ciągnięcia tego wózka. Dobrze
się stało, bo ósemka pod względem atmosfery i zabawy była jednak o niebo lepsza
niż ta nieszczęsna siódemka, a frekwencja choć sporo ustępowała tej sprzed roku
nie była w sumie zła – ze 250-300 osób. Z pewnością spory wpływ miało obniżenie
cen biletów – do 16 złotych w przedsprzedaży, a także bardziej rozpoznawalny
zestaw kapel. Ktoś zauważył, że line-up jest prawie identyczny jak na pamiętnej
imprezie robionej przez Justynę kilka lat wcześniej w CDQ, tyle, że brakowało Astro-Zombies, a Skarpeta w międzyczasie stała się Robotixem. Trochę na wyrost można by powiedzieć, że koncerty Death Valley Surfers stały się klamrą,
która spinała „złote lata” sajko nad Wisłą, czyli 2001-2004. Na wyrost, bo
przecież świetne koncerty były też i wcześniej, a po 2004 wydarzyło się mnóstwo
kapitalnych imprez, istniejące kapele nagrały troszkę dobrej muzy, a
psychobilly miało się raz lepiej, raz gorzej, ale nie zapadło się 6 stóp pod ziemię, jak po
pierwszym epizodzie w latach 80-tych. Niemniej skali nie udało się powtórzyć
już nigdy. Justyna zresztą pofatygowała się z Londynu-Zdroju na sajkonajt, co
dziwne nie było, biorąc pod uwagę, że teraz na nazwisko miała Ward, czyli tak
samo jak wokalista Death Valley Surfers
– co mógł poświadczyć brytyjski urząd stanu cywilnego ;)
Koncert rozpoczęła Stan Zvezda z nowym, albo jak kto woli
starym, basistą w składzie, którym był Banan znany z gry w Kulcie i Armii, wszakże
mający za sobą epizod w pierwszej Zveździe
kilkanaście lat wcześniej. Wrzosek podzielił się dość ciekawym spostrzeżeniem,
że po raz pierwszy widział go na scenie uśmiechniętego, bo o ile we
wcześniejszych zespołach występował z kamienną twarzą, o tyle w Punkcie
udzielił mu się entuzjazm Jacka. Wokalista najstarszego polskiego sajkowego
bandu za każdym razem wydobywał z siebie takie rezerwy energii, że nie
zdziwiłbym się gdyby na pobliskiej politechnice sejsmografy odnotowywały lekkie
wstrząsy tektoniczne. Aż chciało się ich oglądać i zbierać nowe siniaki we
wrecking pogo. Szczególną frajdę miała Siva, bo cover Ramones zagrali tym razem w wersji Siva Is A Punk Rocker.
Nic nie ujmując świetnej Zveździe jeszcze większe pierdolnięcie
nastąpiło za sprawą pułtuszczaków.
Hitchcock kiedyś powiedział, że dobry thriller powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno stopniowo rosnąc. Z Robotixem tak właśnie było – ich pierwszy koncert to była petarda, na następnych robili coraz większą miazgę, by do szczytowej formy dojść pod koniec 2004 roku. Pleban w tym momencie poradziłby sobie w każdej kapeli sajkowej world wide, Guma niewiele mu ustępował, Archi spłodził przez dwa lata tyle udanych kompozycji, że przez godzinę koncertu leciały same hity odśpiewywane razem z publiką, a Sivax na scenie czuł się jak u siebie na kwadracie. Pod sceną zrobił się kocioł i dzika zabawa trwała aż do finalnego bisu kapeli. Końcówkę pamiętam jak przez mgłę – przeglądając foty to najpierw mam w ręku szklankę piwa, a potem skacze bez koszulki za to z lekko zamglonym wzrokiem, Musiało się tak skończyć biorąc pod uwagę, że tankowaliśmy do piątku w towarzystwie warszawsko-wrocławsko-stalowowolskim. Jak bym miał szklaną kulę to bym dał sobie troszkę na wstrzymanie z kolejnymi browarami, bo by mi ta szklana kula powiedziała, że jest to ostatni koncert kapeli w Warszawie… Ano tak to. Wyglądało, że wszystko jest na dobrej drodze by z lokalnej gwiazdki stali się kapelą rozpoznawalną na europejskiej scenie sajko, może zaistnieli gdzieś na obrzeżach rodzimego mainstreamu, robili następne udane płyty, grali zajebiste koncert jak ten listopadowy w Punkcie. Potoczyło się inaczej, sześcioliterowe słowo „szkoda” raczej słabo oddaje to co się stało. I nie piszę tylko o tym, że do historii przechodziła dobra kapela, na której kilkunastu koncertach świetnie się przebawiłem, że wypiło się razem wiadra piwa, że świętej pamięci Sivax parę razy u mnie nocował po jakiś imprezach. Bo było to coś jeszcze – Robotix był głównym kołem zamachowym sajkowego biznesu, czy jak niektórzy woleli geszeftu, Cosmików. Pierwsza Saturday Psychobilly Night jaka miała miejsce w grudniu 2002 roku została zorganizowana przecież jako część kampanii promocyjnej Kosmicznej odysei Helisa. Ogromny sukces imprezy spowodował, że stała się ona wydarzeniem cyklicznym, jednym z najważniejszych w historii warszawskiej muzyki undergroundowej. Dla pamiętających ją sajkowców, sajkówek i osób sympatyzujących czymś prawie legendarnym. Koniec Robotixa był też końcem Saturday Psychobilly Night – Radek z Tomkiem tracąc swoja sztandarową kapelę jednocześnie utracili motywację do dalszej zabawy w sajko. Z jakich by powódek tego nie zaczynali, czy na tym zarobili, czy to tego dołożyli, chuj tam – wielkie dzięki dla nich za te super dwa lata! Tak samo ogromne dzięki dla całej masy kapel która zagrała na tych koncertach i dla całej reszty osób, które przy okazji zapierniczały, żeby w ogóle mogły się odbyć – Ewki, ściągającej swoimi kanałami tyle kapel z zagranicy, Sivej, Wrzoskowi i Sylwii za robotę przy organizacji, reklamowaniu i noclegach, Winowi, Andriejowi – za kimanie kapel. A co tam się będę się pierniczył – sobie też podziękuję, w końcu swoje pięć minut też w to włożyłem ;)
Stan Zvezda
Hitchcock kiedyś powiedział, że dobry thriller powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno stopniowo rosnąc. Z Robotixem tak właśnie było – ich pierwszy koncert to była petarda, na następnych robili coraz większą miazgę, by do szczytowej formy dojść pod koniec 2004 roku. Pleban w tym momencie poradziłby sobie w każdej kapeli sajkowej world wide, Guma niewiele mu ustępował, Archi spłodził przez dwa lata tyle udanych kompozycji, że przez godzinę koncertu leciały same hity odśpiewywane razem z publiką, a Sivax na scenie czuł się jak u siebie na kwadracie. Pod sceną zrobił się kocioł i dzika zabawa trwała aż do finalnego bisu kapeli. Końcówkę pamiętam jak przez mgłę – przeglądając foty to najpierw mam w ręku szklankę piwa, a potem skacze bez koszulki za to z lekko zamglonym wzrokiem, Musiało się tak skończyć biorąc pod uwagę, że tankowaliśmy do piątku w towarzystwie warszawsko-wrocławsko-stalowowolskim. Jak bym miał szklaną kulę to bym dał sobie troszkę na wstrzymanie z kolejnymi browarami, bo by mi ta szklana kula powiedziała, że jest to ostatni koncert kapeli w Warszawie… Ano tak to. Wyglądało, że wszystko jest na dobrej drodze by z lokalnej gwiazdki stali się kapelą rozpoznawalną na europejskiej scenie sajko, może zaistnieli gdzieś na obrzeżach rodzimego mainstreamu, robili następne udane płyty, grali zajebiste koncert jak ten listopadowy w Punkcie. Potoczyło się inaczej, sześcioliterowe słowo „szkoda” raczej słabo oddaje to co się stało. I nie piszę tylko o tym, że do historii przechodziła dobra kapela, na której kilkunastu koncertach świetnie się przebawiłem, że wypiło się razem wiadra piwa, że świętej pamięci Sivax parę razy u mnie nocował po jakiś imprezach. Bo było to coś jeszcze – Robotix był głównym kołem zamachowym sajkowego biznesu, czy jak niektórzy woleli geszeftu, Cosmików. Pierwsza Saturday Psychobilly Night jaka miała miejsce w grudniu 2002 roku została zorganizowana przecież jako część kampanii promocyjnej Kosmicznej odysei Helisa. Ogromny sukces imprezy spowodował, że stała się ona wydarzeniem cyklicznym, jednym z najważniejszych w historii warszawskiej muzyki undergroundowej. Dla pamiętających ją sajkowców, sajkówek i osób sympatyzujących czymś prawie legendarnym. Koniec Robotixa był też końcem Saturday Psychobilly Night – Radek z Tomkiem tracąc swoja sztandarową kapelę jednocześnie utracili motywację do dalszej zabawy w sajko. Z jakich by powódek tego nie zaczynali, czy na tym zarobili, czy to tego dołożyli, chuj tam – wielkie dzięki dla nich za te super dwa lata! Tak samo ogromne dzięki dla całej masy kapel która zagrała na tych koncertach i dla całej reszty osób, które przy okazji zapierniczały, żeby w ogóle mogły się odbyć – Ewki, ściągającej swoimi kanałami tyle kapel z zagranicy, Sivej, Wrzoskowi i Sylwii za robotę przy organizacji, reklamowaniu i noclegach, Winowi, Andriejowi – za kimanie kapel. A co tam się będę się pierniczył – sobie też podziękuję, w końcu swoje pięć minut też w to włożyłem ;)
Robotix + Kuba Panow
Tym sposobem dochodzimy do
ostatniego punktu programu, jakim był występ Death Valley Surfers zamykający ósmą i ostatnią Psychobilly Night.
Fajnie, że to właśnie im przypadło zamknięcie całego cyklu, bo ich set był
sajkonajtem w pigułce. Może muzycznie nie do końca było perfekcyjnie, ale za to
zabawa i atmosfera była wariacka. Kapela bawiła i cieszyła się na scenie,
ludzie bawili i cieszyli się pod sceną. Kwintesencją były zawody pijackie
wymyślone swego czasu chyba przez kingkurtów, a teraz z wdziękiem przeprowadzone
przez Russa wśród kilku odważnych ochotników i ochotniczek z warszawskiej
publiki. Polegało to na tym, że każdy delikwent łapał w usta plastikową rurkę
zakończoną lejkiem, w który Russ lał browary – hard core. Nie wiem czy dobrze
pamiętam, bo ja swoje zawody pijackie zacząłem dzień wcześniej i już na
końcówce Robotixa percepcja zaczęła
mi się zacierać, ale chyba wygrał Michał vel Szwagier.
Death Valley Surfers i zawody pijackie
Gdyby to był odcinek
Królika Bugsa wystarczyłoby krótkie That’s all folks. Niemniej jak ktoś
doczytał do tego miejsca to parę zdań więcej krzywdy mu nie zrobi ;) Trochę mi
ta pisania rozlazła się do rozmiarów, które z lekka mnie przerażają. W
zamierzeniu cały ten blog miał mieć kilka, góra kilkanaście rozdzialików –
chciałem napisać jak się zaczęła druga fala sajko w Polsce, bo albo nie ma na
ten temat kompletnie nic, albo, łagodnie mówiąc, odbiegało to od tego jak ja to
widziałem. Zrobił się z tego jakiś brazylijski serial-tasiemiec, wiercący mi
dziurę w brzuchu, że dawno nic nie pisałem i znowu się trzeba zabierać,
przeszukiwać notatki, grzebać w mózgu, wypraszać się o zdjęcia. Korzystając z
tego, że ostatnia edycja Saturday Psychobilly Night była istotnym punktem w
historii rodzimego psychobilly dam sobie na wstrzymanie, bo jest to dobry
moment na postawienie kropki. Kurcze, myślę, że kiedyś jeszcze pociągnę to
dalej, to co wydarzyło się po roku 2004, ale głowy nie daję ;) Ufffffffffffffff...