Po kilku dniach imprezowania, koncertowania i plażowania
trzeba było znowu posadzić tyłki na siodełka rowerowe. Jak łatwo się domyśleć z
formą nie było najlepiej, szczególnie po ekscesach minionego wieczoru,
tymczasem budzący się ze snu poniedziałek pod względem trasy miał się okazać największym
hardkorem wyjazdu. Nie chcieliśmy wracać tą samą trasą, bo wiadomo, nudno.
Uradziliśmy więc, że Pireneje przejedziemy teraz w miejscu gdzie były
regularnym pasmem górskim, a nie tuż przy morskim wybrzeżu. W tym celu należało
się udać lokalnym pociągiem z Barcelony do Puigcerdy - najwyżej położonego
miasta dokąd jeszcze docierała linia kolejowa. Większość podróży przespaliśmy,
co pozwoliło nieco zregenerować organizmy po imprezie.
Na niewielkiej stacji w
Puigcerdzie byliśmy gdzieś koło 10, czy 11, zakupiliśmy wodę i jakieś żarcie w
pobliskim sklepie, po czym przejechaliśmy ostatnie 100 metrów, które w
ciągu następnych paru godzin nie były pod górę. Z początku jechało się jeszcze
w miarę łatwo, było gorąco, ale nie takie upały jak w centralnej Francji, kac
powoli opuszczał nasze wymęczone ciała, ale natury się nie oszuka. Ciągła jazda
pod górę, mimo, że kąt nachylenia był stosunkowo łagodny, zaczęła rozładowywać
nam siły na wzór ciągu geometrycznego. Na wczesnym etapie wspinaczki mijaliśmy
miejscowość o wdzięcznej nazwie Nahuja, co wzbudziło niewybredne komentarze
naszej czwórki, ale z każdym kilometrem robiło nam się coraz mniej do śmiechu.
Nahuja
Na prostej nawet jak się jedzie ciężko, to można sobie robić
kilkunastosekundowe przerwy, kiedy rower pchany siłą rozpędu jedzie sam.
Tymczasem prawa fizyki rządzące przyciąganiem ziemskim uniemożliwiają takie
łapanie oddechu podczas jazdy pod górkę, chyba że się jest Davidem
Copperfieldem. Tak więc poniedziałkowe przedpołudnie i wczesne popołudnie
spędziliśmy na 30-kilometrowej wspinaczce, jak później sprawdziłem z wysokości 1202 m n.p.m. do metrów
1714, czyli ponad pół kilosa w pionie. W pewny momencie podjazdy były już na
tyle ostre, że nie było sensu wjeżdżać skoro na liczniku było 4 czy 5 km/h, a tyle to można było
osiągnąć pchając rower, co było mniej męczące. Czasami wydawało się, że za
zakrętem droga wreszcie schodzi w dół, ale jakby to napisał Wiech było to
zwykłe „złudzenie apteczne” i rozlegał się wyraźny odgłos rozczarowania na
cztery głosy wyrażony w dość nieparlamentarnych słowach. Kiedy w końcu
dotarliśmy do przełęczy Col de la
Quillane okazało się, że jest to najwyższy punkt na naszej
drodze i od tego momentu droga idzie, idzie… ONA IDZIE W DÓŁ! Jak raz znalazłem
50 złotych to się tak nie cieszyłem jak na tej przełęczy.
1714 metrów
Teraz dla odmiany po tej golgocie czekało nas 50 kilometrów zjazdu,
co od razu wprawiło nas w takie humory, że w pierwszym napotkanym sklepie
zakupiliśmy sobie litrowe browary, które opróżniliśmy nad jakimś jeziorem
rozkoszując się bezruchem. Dalsza jazda tego dnia to był total jakiego w swojej
rowerowej karierze do tej pory nie przeżyłem. Nieustanny zjazd serpentynami
wśród dzikich lasów, skalistych zboczy, katarskich zamków, górskich potoków –
jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałem w życiu.
Nocleg znaleźliśmy jak zwykle na dziko na jakiejś trawiastej
polanie przy górskiej rzecze, w której temperatura, mimo upalnego lata, była
iście arktyczna, więc wieczorna kąpiel odbyła się w tempie sprinterskim.
Droga przez Pireneje
Celem na dzień następny było Carcassonne czyli największe na
świecie zachowane do czasów obecnych miasto-zamek. Pierwsze kilkanaście
kilometrów trasy było jeszcze bardziej widowiskowe niż ten zjazd z Pirenejów,
bo droga leżała w głębokim wąwozie i częściowo była wykuwana w skale, ale teraz
już nie jechaliśmy w dół tylko na płaskim. Później widokowo zrobiło się
znacznie mniej atrakcyjnie za to przypomniało o sobie słońce, które w górach
było łagodzone przez rześki powiew. Jak nie urok to… a zresztą ;)
Carcassone
Do Carcassonne dotarliśmy wczesnym popołudniem tak, że czasu
na zwiedzanie było naprawdę sporo. Tyle, że okazało się fortyfikacje robią i
owszem wrażenie niesamowite, ale najbardziej z odległości, a w środku jakiegoś
specjalnego szału nie ma. Niemniej mieszkałem wtedy w bloku na Muranowie, który
pękał wszerz i wzdłuż choć był budowany w latach 50-tych, więc pochyliłem z
szacunkiem głowę nad robotą średniowiecznych murarzy, którzy, patrząc po murach
katarskiej twierdzy, fuszerki nie uznawali.
Środa upłynęła głównie na jeździe wzdłuż wybrzeża, chlapaniu
się w morzu i obżeraniem się świeżymi figami, które rosły na dziko całkiem
licznie w tej części Francji – tego dnia zrobiliśmy rekord odległości, jakieś
120 kilosów – głównie dlatego, że pod wieczór długo nie mogliśmy znaleźć
miejscówy do rozbicia namiotów i koniec końców zrobiliśmy to na jakimś skrawku
wolnego terenu między drogą, a lotniskiem. Nad ranem Robak jak się wyszedł
odlać z namiotu to 20
metrów nad naszą „noclegownią” latała awionetka z
wyraźnie zaciekawionym pilotem – Robak twierdzi, że mu podczas sikania pomachał
– taktownie się nie pytaliśmy czym…
Czwartek był praktycznie ostatnim dniem pełnowymiarowej
jazdy – cel leżący w delcie Rodanu park narodowy Camargue, którego większą
powierzchnie zajmują bagna, jeziora, rzeki i kanały, za to jeśli ktoś chce w
Europie zobaczyć wolno żyjące flamingi to tam ma największą szansę na sukces.
Nie pytajcie mnie skąd się u mnie wziął pomysł oglądania owych flamingów, czy
też flimonów jak wołał na nie Robak. Od słońca, które tego dnia przechodziło samo
siebie, wypitego piwa i ogólnej atmosfery dostaliśmy jakiejś dzikiej głupawki i
jadąc na rowerach na każde ptaki wołaliśmy „flimony, flimony!”. W każdym bądź
razie długo żadnych prawdziwych flamingów nie było, na szczęście okazało, że
między tymi niekończącymi się bagniskami jest nad morzem małe miasteczko z
piaszczystą plażą, gdzie przeleniuchowaliśmy najgorętsze godziny i zaliczyliśmy
ostatnie morskie kąpiele. Wracając boczną drogą nagle skonstatowaliśmy, że w
małym jeziorku stoją licznie różowe ptaszyska, których już specjalnie nie
mieliśmy nadziei ujrzeć :)
Flimony
Wyjazd z bagien pokonaliśmy w tempie sprinterskim. Kiedy
słońce zaczęło zachodzić, jak na sygnał z trzciny porastającej oba stron drogi
wyleciała czarna chmura przemiłych zwierzątek, które nazywamy komarami. Już
bliżej nocy niż wieczora dotarliśmy do miasta Arles, liczniki wskazywały sporo
ponad 1000 przepedałowanych kilometrów, powoli rzygaliśmy już rowerami, a i
urlop zaczynał się zbliżać do końca. Chcieliśmy przekimać pod dworcem i ruszyć
pierwszym pociągiem na północ, ale na placyku przed stacją rozgrywały się sceny
jak z połączenia Walki o ogień i Czasu Cyganów – dyskretnie więc opuściliśmy mało gościnną
miejscówkę na rzecz jakiegoś dzikiego sadu.
Prawie finito
Rano na dworcu spotkaliśmy jakiś polskich desperados, którzy
jeździli po Europie pociągami na gapę – mieli już tyle mandatów, że było im
wszystko jedno – brali odpowiednik biletu kredytowego i w drogę. Tyle, że tam
już na takich nygusów byli wyczuleni – nie wiem na ile to było legalne, ale wcześniej
jeden z kanarów przedziurkował im paszporty, bo sprawdził w systemie, że
zalegają na jakieś wariackie sumy i teraz jak podjechał pociąg w ogóle ich nie
wpuścili do środka z tymi przedziurawionymi dokumentami.
Dalsza droga przez Francję obyła się bez żadnych dodatkowych
atrakcji, jeszcze kilkanaście kilometrów trzeba było przejechać do pierwszej
stacji po stronie niemieckiej skąd na weekendówkę przez całą sobotę
podróżowaliśmy do przygranicznego Gorlitz. Na miejscu byliśmy wieczorem i
okazało się, że właśnie tego dnia gra tam Desmond Dekker, jeden z prekursorów
ska i skinhead reggae – podbiliśmy pod klub, gdzie kręciło się sporo ska
skinów. Niestety byliśmy już totalnie wypłukani z pieniędzy i nie było co się
łudzić, że się tam wbijemy – przejechaliśmy na polską stronę, zakupiliśmy
siatkę polskich browców, rozbiliśmy namioty i siedliśmy przy ostatniej
wieczerzy wyprawy. Klub gdzie grał Dekker był dokładnie po drugiej stronie
rzeki – na koncercie nie byliśmy, ale słychać było idealnie wszystko – kawałek You
Can Get It If You Really Want idealnie podsumowywał całą eskapadę. Cieszę, że
udało mi się coś podobnego doświadczyć póki jeszcze chciało mi się chcieć.
W posłowiu dodałbym jeszcze, że Magietta pod wpływem tej
napierdalanki jaką uraczyło nas Os Catalepticos zainteresowała się sajko, potem
rockabilly, a teraz siedzi w Londku i obraca się w kręgach potańcówek jive.
Robak siedzi w Londku i dalej jest menel-punkiem, raz bardziej z akcentem na
menel, a raz na punk, jednym słowem nie zmienił się nic odkąd go poznałem lata
temu – kochany dziad gość. W 2004 zrobiliśmy jeszcze rowerową wyprawę po
Litwie i Łotwie w składzie Piter, Ola, Robak, Magietta i Adam M. nocując między
innymi w opuszczonej bazie sowieckiej marynarki, ale to już nie temat na tego
bloga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz