Tym razem będzie mało o psychobilly, a dużo o pedałach – kto
się nie boi niech czyta ;)
Nie wiem jaki mechanizm powoduje, że im bardziej jakieś
przedsięwzięcie da nam w kość tym milej i intensywniej wspominamy je po latach,
a to co było sielanką rozmywa się i blaknie, aż w końcu mało co się z tego
pamięta. No więc jazda rowerem w temperaturze ponad czterdziestu stopni
Celsjusza w słońcu, pod gorący wiatr dający jak z gigantycznej suszarki, według
schematu ostro pod górę – ostro w dół, i jeszcze raz, i znowu – to i owszem,
dała mi wycisk, jak również trzem innym osobom pedałujących, za przeproszeniem,
w tym samym peletonie. Celem zasadniczym był 11-ty Psychobilly Meeting w
Calelli Del Sol w lipcu 2003 roku, środkiem w moim przypadku Wheeler 600, czyli
nieco pancerny rower z dolnej półki cenowej, na którym w sumie zrobiłem ze 20
tys. kilosów, jak nie więcej + to co w przyszłości, bo nadal na nim jeżdżę
(nie, nie w tej chwili ;)). Trójka wspomnianych kolarzy to another sajko on
tour czyli Siva, oraz dwoje pankersów Robak i Magietta. Całe przedsięwzięcie,
żeby pojechać na fest do Katalonii rowerami przez Francję miało znamiona
lekkiego wariactwa, ale co tam, to właśnie było najbardziej pociągające,
szczególnie, że trochę nie zdawaliśmy sobie sprawę co nas czeka ;) Jednym
słowem miały być to rowerowe wakacje, z Calellą jako główną atrakcją programu.
Robak i Magietta gustowali przede wszystkim w szeroko
rozumianych punk rocku, szczególnie w tym z lewej strony – znałem ich,
szczególnie Robaka od czasów prehistorycznych, lubiliśmy się, parę razy
wspólnie byliśmy na jakiś wyjazdach w góry czy inna przyrodę, więc jak im
zaproponowałem taką wycieczkę to mimo, że z sajko mieli tyle wspólnego co ja z
jemeńskim folkiem, zapalili się do pomysłu. Magietta, która pracowała wówczas z
studio graficznym zaprojektowała nawet gustowne naklejki w płomienie
nawiązujące do wyjazdu, które ponalepialiśmy wszyscy na rowery.
Pierwszy nocleg nad Renem
Do Calelli z Warszawy i abarot według Google Map jest 4722 km, czego oczywiście
nasze skromne odnóża nie byłyby w stanie w żaden sposób wykręcić na bajsyklach
i to przez dwa tygodnie, bo tyle mieliśmy urlopu. Trzeba to było ugryźć inaczej
i przejechać część trasy ciuchcią. Wady polskiego PKP są powszechnie znane,
szczególnie jak się jedzie z rowerem – ale 500 km do granicy w
Zgorzelcu można było przejechać za relatywnie niewielką kasę. Dalej niemieckie
koleje oferowały bilet weekendowy, czyli podróż na jeden bilet za (chyba?) 30
oiro dla 5 osób dowolną ilością pociągów regionalnych + jakieś groszowe dopłaty
za rowery. Całkiem tanio, tyle, że start z samego rańca, a po drodze siedem,
czy osiem przesiadek - dobrze jak było ze 20 minut na zmianę pociągu bo z
rowerami załadowanymi sakwami pomykać po schodach to jednak żadna radocha, a ze
dwa razy to musieliśmy polkę galopką urządzać by złapać swojego bahna. Szczytem
szczęścia było jak się udało na stacji browara u Turka kupić i zagryźć
falafelem, niemniej pod granicę francuską w okolice Mulhouse dotarliśmy mocno
zmordowani późnym wieczorem – jeszcze dobrze na rower nie wsiadłem a już mnie
tyłek bolał od siedzenia ;) Nocleg odbył się na dziko nad jakimś starorzeczem
Renu i z rana zainaugurowaliśmy właściwą część wyprawy, czyli rowerową. Sama
trasa „francuska” i tak była zbyt rozległa, żeby wszystko przepedałować, więc
plan był taki, żeby zrobić ile się da, a resztę przejechać pociągiem.
Wystarczyło dojechać do Montbeliard, oj tam jakieś 100 kilosów, do zrobienia.
Tylko, że przyjęliśmy swojskie mazowieckie miary płaskiego terenu i przyjemnego
lipcowego słoneczka. Tymczasem od rana zrobił się upał iście afrykański, a
teren był niesamowicie pofałdowany – przy czym oczywiście miało się wrażenie,
że cały czas jedziemy pod górę. Siva pierwsza zaczęła przejawiać braki
kondycyjne i po godzinie jazdy oddychała jak człowiek, który właśnie wypłynął
na powierzchnie po 5-minutowym nurkowaniu swobodnym. Po niedługim czasie
wszyscy zaczęliśmy tęsknić z niemieckimi pociągami. Kiedy w pewnym momencie
trafiła się studnia, przy której zatrzymaliśmy się na krótki postój celem
wewnętrznego i zewnętrznego schłodzenia, wypiłem chyba ze trzy litry wody dwoma
łykami. Magietta ciężko dysząc filozoficznie stwierdziła – „nawet nie
przypuszczałam, że woda może tak dobrze smakować”.
Montbeliard osiągnęliśmy wczesnym popołudniem, co biorąc pod
uwagę warunki jazdy było niezłym czasem. Miasto wyglądało na bardzo ładne, z
jakimiś średniowiecznymi murami i wieżami, ale padliśmy wszyscy równo na trawę
w parku nad rzeką, gdzie przez dwie godziny wynagradzaliśmy sobie katusze jazdy
popijaniem piwa zakupionego na pobliskim festynie. Z tego zmęczenia myślałem,
że mam omamy, bo jednym z pierwszych gości jakiego zobaczyłem w tym mieście był
Arab, który poginał ubrany w koszulkę… reprezentacji Polski. Jak go zagadałem z
głupia frant, to stwierdził, że kupił sobie taką, bo wygląda bardzo elegancko
;) Kolejny etap podróży odbyliśmy pociągiem do Lyonu, gdzie jechaliśmy w
przedziale z laską, którą na dzień dobry skręciła sobie dżointa i od razu go
zjarała. Tam w ogóle dużo ludzi kopciło na ulicach zieleninę bez żadnego
skrępowania.
Siva, Magietta - Tribute To H2O
Do Lyonu dotarliśmy pod wieczór, ale upał nadal trzymał jak
w piecu hutniczym. Pod dworcem, kiedy studiowaliśmy mapę jak wydostać się z
miasta do uszu dotarła znajoma mowa. Dwóch czerwononosych meneli na trawniku
narzekało w czystej polszczyźnie, że „ani żyć, ani pić przy takiej pogodzie się
nie da”. To, że Lyon jest dużym miastem to wiedziałem, ale przedmieścia
ciągnęły się bez końca, a tu już noc powoli się robiła. W dodatku zaczęły się
średnio ciekawe klimaty – jakieś Araby piłowały za nami mordy – ichniejszego
narzecza nie znam, ale nie brzmiało to jak serdeczne pozdrowienia. Jak tylko
skończyły się zabudowania a zaczęło agro stwierdziliśmy, że po ciemku i tak nic
sensownego nie znajdziemy – zapakowaliśmy się na pole kukurydzy i legliśmy
pokotem nawet nie rozstawiając namiotów. Miejsce na nocleg było nie szczególne,
bo mocno wiało – niby wiatr był ciepły, ale i tak było to denerwujące.
Rano, po kąpieli w butelce wody, drang nach Calella. Nie no,
znowu ciągle w górę, w dół też, ale zjazdy były ostre – zasuwaliśmy po 40-50 km/h - więc szybko
mijały, tak że odczuwało się tylko tą wspinaczkę. Po jakiś 30 kilosach,
przedzielonych śniadaniem i porannym browarem, dotarliśmy do małej rzeczki La Vareze, która w najgłębszym
miejscu sięgała mi po kolana, ale woda była czysta i tak przyjemnie chłodna, że
spędziliśmy nad nią najgorętsze godziny dnia, szczególnie, że wcześniej
zaopatrzyliśmy się w piwo. Po tym marnym umyciu się w butelce teraz korzystając
z płytkości rzeczki po prostu położyliśmy się w Varese i tankowaliśmy w wodzie
francuskie piwo z litrowych butelek. Poranny zasuw na rowerach pod górę nadał
takiemu leżakowania posmak raju, co jednak zdecydowanie ujemnie wpłynęło na
naszą mobilizację – przekręciliśmy jeszcze 8 kilosów do następnego miasta, po czym
zrobiłem użytek z jednego z niewielu zdań jakich się nauczyłem przed wyjazdem
po francusku – u e le supermarchet?. W markecie okazało się, że jak się piwo
kupuje w zgrzewce to wychodzi znacznie taniej niż na sztuki. Cóż było robić -
kupiliśmy opakowanie dwudziestu pięciu takich mikrobutelek 0,25. Oni tak tam
mają, że w półlitrówkach sprzedają tylko puszkowe, a w butelkach albo takie
maluchy, albo od razu litr – dziwne obyczaje. Dalsza jazda stanęła pod znakiem
zapytania – zapadła decyzja, żeby zwrócić się o pomoc do francuskich kolei i na
spokojnie uporać się z browarami. Pod wieczór o dziwo udało się nam jeszcze
przepedałować ze 30
kilometrów – na mapie naszą trasę przecinała spora rzeka
i uznałem, że jej sąsiedztwo będzie dobrym miejscem na nocleg. To co jednak
zastaliśmy na miejscu lekko nas zszokowało – koryt po rzece owszem było, ale
wody w nim to już nie – normalnie jak na jakiejś Kalahari. Dalej sensu nie było
już jechać więc znaleźliśmy kawałek miejsca gdzie się dało rozbić namioty, a po
zrzuceniu bagaży zrobiliśmy sobie jeszcze krótką wycieczkę pod wiszący na skale
zamek Mornas. Przed noclegiem dopiliśmy to co nam zostało z zakupionych piw i w
kimę. Robak strasznie narzekał, że w miejscu które wybrał do spania, pod
namiotem, była jakaś górka, więc ją przez parę minut starannie rozklepywał
pięścią. Nad ranem okazało się, że ową górką było regularne mrowisko, którego
mieszkańcy urządzili inwazję na namiot, ciuchy, sakwy i rowery. Dobranoc.
Browar w La Vareze
Pierwsze dwa dni jazdy zweryfikowały wcześniejsze ambitne plany
co do dystansu jaki zamierzaliśmy pokonać. Po pierwsze mocno górzysty teren
centralnej Francji był nie lada wyzwaniem dla naszej kondycji. Po drugie
tropikalna temperatura – miałem w liczniku rowerowym termometr – jak
zostawiałem rower na słońcu to wyświetlacz dochodził do 48 stopni, a potem
głupiał, wyłączał się, albo zaczynał migotać. Z nami działo się podobnie, tyle,
że nie migotaliśmy. Szybko doszliśmy do konkluzji, że na dłuższe dystanse da
się jeździć do mniej więcej do 10-11 rano, a potem po 17, a czas pomiędzy należy
poświęcić na piwo kupowane na zgrzewki w supermarketach sieci Ed – najlepiej w
jakimś urokliwym miejscu. Trzeciego dnia był to Pont du Gard, akwedukt z czasów
rzymskich nad górską rzeką o przyjemnej krystalicznej wodzie. Kiedy dojechaliśmy
nad Morze Śródziemne było sporo byczenia się na plażach i kąpieli – jak droga
biegła wzdłuż morza to często wyglądało to tak, że jechaliśmy kilka czy
kilkanaście kilometrów, po czym przerwa i hop do wody na pół godziny, trochę
poleżeć i znów na rower. W międzyczasie piwko tu, piwko tam, na wieczór wino z
supermarketu. Oczywiście zmniejszyło to dzienny dystans z zakładanych 100 km do mniej więcej 70 km, więc jeszcze dwa razy
musieliśmy podganiać pociągami. Szybko przestaliśmy się ciśnieniować, w końcu
to były wakacje, a nie obóz kondycyjny kolarskiej kadry. Szczególnie, że
południowa Francja pod względem widokowym jest niesamowita, a w tamtejszych
wioskach czy miasteczkach roiło się od klimatycznych kamienic, starych
kościołów, imponujących pałaców czy zamków. Mijaliśmy sporo rowerzystów, bo
cykling jest czymś w rodzaju narodowego, amatorskiego sportu Francuzów. Z tym,
że oni wszyscy zasuwali na kolarkach z małymi saszetkami przy pasie, więc my na
góralach z sakwami oraz namiotami na bagażnikach budziliśmy żywe
zainteresowanie i byliśmy cały czas pozdrawiani przez kolarskie towarzystwo.
Mijani ludzie też często wyrażali spontanicznie sympatię – jak robiliśmy sobie
przerwę w jeździe pod piekarnią wyszedł gościu w białym fartuchu i podarował
nam spory bochenek chleba twierdząc, że to dzieło jego własnych rąk. Innym
razem zatrzymaliśmy się przy przydrożnym straganie z brzoskwiniami chcąc kupić
trochę owoców – sprzedawca popatrzył na nas, wybrał cztery brzoskwinie i
odmówił przyjęcia zapłaty :) Jako, że środki finansowe mieliśmy dosyć skromne
nocowaliśmy cały czas na dziko pod namiotami, albo na karimatach, bo nawet w
nocy temperatura nie spadała poniżej 20 stopni Celsjusza,
kapiąc się w rzekach albo morzu, zęby zawsze można było wyszczotkować
dysponując butelką wody pitnej. Żarcie kupowaliśmy głównie w marketach, gdzie
ceny nie odbiegały od polskich – zabraliśmy ze sobą nawet mini palnik na gaz,
więc podgrzanie szamki z puszki nie stanowiło problemu.
Robak, Siva, Magietta - Pont Du Gard
Pont Du Gard
Jak przestaliśmy się ścigać z czasem atmosfera zrobiła się
sielankowa – rower, morze, widoki, piwo, wino, plaża, muszelki, lody, zamki,
frytki – normalnie brakowało, żebyśmy tylko pamiątki „znadmorza” sobie zaczęli
kupować, żeby zostać pełnoprawną turystyczną stonką. Rowery sprawowały się póki
co nieźle, Robakowi poszła jedna szprycha, ja dwa razy musiałem łatać przebitą
dętkę – raz zresztą na własne życzenie. Już blisko granicy z Hiszpanią
nocowaliśmy nieopodal ruin starego zamczycha. Kiedy reszta odpoczywała po
trudach dnia, ja jeszcze postanowiłem podjechać do zamku, który tak na oko był
od nas jakieś 500 metrów
– tyle, że dojazd do niego był zagrodzony przez winnice i siatki, więc
postanowiłem sobie zrobił skrót… przez pole z opuncjami – takimi kaktusowatymi
roślinami – nie dość, że się przedzierałem przez nie z bitą godzinę z rowerem
na plecach, to jeszcze przedziurawiłem dętkę, a kolce z nóg i rąk wyciągałem
jeszcze następnego dnia. Ale zamek został zdobyty ;)
Kartoniarze ;) Lunch na kartonach pod supermarketem
Ostatnie dzień jazdy do Calelli przez Francję okazał się
technicznie najtrudniejszy. O ile większość wybrzeża była w miarę płaska, teraz
znowu zaczęło się robić górzyście – w tamtym miejscu Pireneje schodzą
bezpośrednio do morza i nawet te pierwsze dni po centralnej Francji zaczęły się
wydawać fraszką w porównaniu do tego co czekało na nas na tym etapie. Znowu od
rana jazda góra-dół, góra-dół, i to pod coraz większym kątem. W ostatnim
francuskim miasteczku zrobiliśmy sobie przerwę śniadaniową i poranną kąpiel –
woda w morzu już zdążyła się zrobić ciepła, trzeba tylko było uważać na ostre
skały i jeżowce, bo w tamtym miejscu nie było już prawie piaszczystych plaż. A
potem zaczęła się golgota – ostatnie kilka kilometrów droga wspinała się
serpentynami mniej więcej z poziomu morza na wysokość kilkuset metrów –
jechałem tamtędy samochodem 10 lat później i byłem w szoku, że w ogóle daliśmy
radę pod to podjechać i to w takim upale. Stopniowo przerzutki zjeżdżały do
tych największych, a prędkość spadła do tej jaką osiąga pijany osobnik
wracający z knajpy. Ostatni najbardziej stromy odcinek pokonywałem stojąc na pedałach
ze wzrokiem utkwionym w ziemię, dysząc jak tuwimowska lokomotywa. W takich
momentach człowiek zaczyna rozumieć po co natura dała mu brwi – żeby pot nie
wlewał mu się strumieniem do oczu. Kiedy się obejrzałem, zobaczyłem jak Robak
podobną techniką żółwim tempem przesuwał się 20 czy 30 metrów za mną.
Dziewczyny już dawno wymiękły i kilkaset metrów poniżej z pochylonymi głowami
pchały z mozołem na piechotę rowery pod górę. Przy dawnym przejściu granicznym
był punkt widokowy, z betonową ławką – błękitne niebo i lazurowe zatoki
otoczone przez góry schodzące bezpośrednio do morza, winnice i białe skałki –
niczym landszaft marynisty-romantyka – widok by nam zaparł dech w piersiach,
gdyby nie to, że już mieliśmy zaparty i łapaliśmy powietrze jak wigilijne karpie.
Po jakimś czasie doczłapały się ledwo żywe Magietta i Siva, zrobiliśmy sobie
więc dłuższą przerwę na zregenerowanie sił, opijając się wodą z butelek, która
osiągnęła temperaturę jakby była lana z czajnika. Po odpoczynku w nagrodę za
zdobycie góry czekał nas teraz kilkukilometrowy zjazd krętą szosą przy
przepięknych widokach aż do katalońskiego miasteczka Cerbere skąd kursowały już
lokalne pociągi do Girony, a stamtąd już bezpośrednio do Calelli. Przy czym
ceny na hiszpańskie pkp były chyba z połowę tańsze niż na francuskie. Okazało
się, że nie był to najszybszy, ani najdłuższy zjazd podczas wyprawy. We Francji
w jednym miejscu droga mocno schodziła w dół na dłuższym, prostym odcinku –
osiągnąłem wtedy swój rekord życiowy na „góralu” – 58 km/h, po czym zacząłem
przyhamowywać, bo rower zaczął się trząść jakby miał się zaraz rozlecieć. To i
tak nic, bo Robak dociągnął do… 68
km/h – nie uwierzyłbym gdybym nie oglądał potem
„pamięci” jego licznika.
Kolejna noclegownia na dziko
W pociągu spotkaliśmy pierwszego sajkowca podążającego na fest
– Francuza z południa, który w przeciwieństwie do wielu jego rodaków sprawnie
gadał po angielsku, więc dalsza droga minęła na rozmowach przy hiszpańskim
(katalońskim?) piwie. Mała dygresja – o ile podczas przejazdu przez Niemcy
widywało się mnóstwo subkulturowego towarzystwa, szczególnie punków, o tyle we
Francji, a przynajmniej w tej części przez którą jechaliśmy, dziwna sprawa – nie było takich ludzie wcale.
Najbardziej ortodoksyjny wygląd miał jakiś rokers w czarnej skórze i z
wąsiskami, spacerujący z laską za rączkę po parku, w którym akurat piliśmy
browary z Eda. Widzieliśmy też dwie młodociane pankówy, ale okazały się
Hiszpankami. W jednej z nadmorskich
miejscowości, którą przecinaliśmy były plakaty zapowiadające występ Plastic
Bertranda, chętnie byśmy tam zostali i to oblukali, ale termin pokrywał się z
pierwszym dniem sajko festu, więc odpadało. Inna sprawa, że Plastic w takich
kurortach to pewnie straszną popelinę musiał odgrywać dla masowej turystyki.
Część następna wkrótce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz