Jaki gatunek muzyczny jest najbardziej pokrewny psychobilly?
Neo-rockabilly bez dwóch zdań jest bardzo blisko, czasami nawet ciężko
wyznaczyć granicę między oboma stylami. Co jeszcze? Wczesny punk i garażowy
rock’n’roll – to oczywiste, ale najbliższy jest chyba styl jaki wykreowała
pewna grupa z Ohio łączący w sobie zarówno rockabilly, punk jak i garaż. Zespół
ów w swoim czasie zaproponował tak nowatorskie rozwiązania, mimo, że bazował
przy tym na dość zgranych patentach, że ciężko go było wrzucić do jakiejkolwiek
szufladki i najprościej było określić takie granie nazwą własną kapeli – The
Cramps.
The Cramps zostało założone na początku lat 70-tych przez
parę, która przybrała sceniczne pseudonimy Lux Interior i Poison Ivy. Szerszą
rozpoznawalność przyniosła im przeprowadzka do Nowego Jorku w 1975 roku i
koncerty w legendarnym CBGB razem z pionierami amerykańskiej sceny punkowej.
Grupa szybko stworzyła swój własny, unikalny styl, doczekała się licznej grupy
fanów, a w 1978 roku zadebiutowała na winylu singlem Surfin’ Bird.
The Cramps w 2003 (fot. brooklynvegan.com)
Dla psychobilly The Cramps wyznaczyli z pewnością modus
operandi. Paul Fenech, który nigdy nie był specjalnie skory do wyrazów uznania
wobec współczesnych mu kapel, o projekcie Luxa i Posion Ivy wypowiadał się z
dużym szacunkiem. To The Cramps pierwsi użyli słowa psychobilly, które wrzucali
na plakaty reklamujące ich koncerty już w latach 70-tych. Co prawda nie
oznaczało to odrębnego stylu muzyki, ale miało raczej charakter wabika
przyciągającego uwagę, na takiej zasadzie jak wrzucanie słów typu horror,
monsters czy voodoo. Samo słowo zostało zaczerpnięte z piosenki One Piece At A
Time, która w 1976 roku stała się ostatnim dużym hitem Johnnego Casha. Wpływ
Cramps, zarówno pod względem rozwiązań muzycznych, pewnej postawy scenicznej,
jak i tekstowej otoczki, był niebagatelny dla rodzącej się na początku lat
80-tych subkultury sajko. Niektóre kapele psychobilly, jak Washington Dead
Cats, nawiązywały zresztą bezpośrednio do dokonań Amerykanów, a niezliczona
ilość coverowała ich numery.
Skąd też dość długi wstęp o „ojcach (i matkach) chrzestnych”
psychobilly? W 2003 zespół po kilku latach bezczynności zrealizował swoją ósmą
studyjną płytę długogrającą - Fiends Of Dope Island i w związku z tym
wydarzeniem ruszył we wrześniu na europejskie tournee, też pierwszy raz od
kilku lata. Nietrudno zgadnąć jak sajkowe środowisko zareagowało na tą
wiadomość. Ponieważ trasa obejmowała też koncert w berlińskim SO36 rozwiązało
to kwestię „gdzie” zobaczyć Cramps, bo kwestia „czy?” w ogóle nie była brana
pod uwagę jako wyjątkowo niemądra. Z warszawskiej ekipy chęć wyjazdu zgłosili
Piter, Siva, Ewka, Wrzosek i Sylwia – a dzięki temu, że w Berlinie mieliśmy
swojego agenta Tomka pod postacią Moniki i Berniego poprosiliśmy ich o
zakupienie biletów w przedsprzedaży, co okazało się zbawiennym posunięciem.
Kiedy do imprezy pozostało niewiele czasu Sylwia z Wrzoskiem niespodziewanie
wycofali się z udziału, powodując wśród reszty lekką konsternację. Z
dzisiejszej perspektywy to o swojej decyzji pewnie mają podobne zdanie, co ja o
swoich rozkminach na temat tego czy jechać w 1996 roku na koncert Ramones do
Pragi, czy poczekać aż przyjadą kiedyś do Warszawy – wymyśliłem sobie, że ta
druga opcja jest rozsądniejsza – i co sobie to przypomnę to mam ochotę zajebać
się własną pięścią. W każdym bądź razie wysypanie się dwójki wyjazdowiczów
zmieniło plany na podróż – Ewka zdecydowała się jechać sama bezpośrednim
pociągiem do Berlina, my ze względu na oszczędność do granicy, a potem
niemieckim regionalem – miał z nami jechać Mariusz z Kielc, którego poznaliśmy
na Sajko Najtach, ale nie był na 100% pewny, czy będzie się zabierał, a nam
wyskoczyła inna opcja. Utrzymywałem wówczas kontakt ze Smalcem ze Szczecina,
którego poznałem jeszcze zanim zaczął grać w Analogsach – a później wymienialiśmy
się trochę na muzykę, przez innego szczeciniaka Sebastiana, który pracował w
PKP i często bywał w stolicy. Zdzwoniliśmy się, że Smalcem ze swoją dziewczyną,
a także Sebastian wybierają się furą na Crampsów, mają jeszcze dwie wolne
miejscówki, więc mogą zabrać mnie i Siva jak dojedziemy pociągiem do Szczecina.
Nam pasowało jak cholera – najgorsze, że jak już się dogadaliśmy to się Mariusz
odezwał, że on jednak jedzie i się mocno rozżalił jak się dowiedział, że
uderzamy inną trasą. Na początku chciał zrezygnować, ale koniec końców jechał z
nami pociągiem tylko musiał się przesiąść w nocy na Kostrzyn i dalej sam
kombinować by dotrzeć do Berła.
Wcześniejszą część dnia spędziliśmy na kwadracie u Smalca,
racząc się bosmanami i filmami z komputera, podczas gdy gospodarz odbębniał
swoje w tyrze. A potem w drogę, okazało się, że ekipa szczecińska w
przeciwieństwie do nas nie ma biletów, a chodziły już plotki, że wszystko
poszło w przedsprzedaży – liczyli jednak, że w razie czego dostaną coś u
koników. Na miejscu okazało się, że pod tym względem jest dramat – pod klubem
chodziły całe grupki ludzi z dramatycznymi wyrazami twarzy próbując odkupić
bilety – z dramatycznymi, bo chętnych do sprzedaży nie było wcale – jeden
desperat miał autentycznie łzy w oczach i prawie klękał, żeby ktoś mu ktoś
puścił wejściówkę. Szczeciniaki wzięli to na większym luzie, choć z pewnością
byli rozczarowani, ale widząc co się dzieje postanowili zawijać się do domu.
Pod klubem zastaliśmy siedzącego z trudem na murku Mariusza, który niemożność
zakupu biletu utopił w dużej ilości spożytego alkoholu – cieszył się
przynajmniej z tego, że przed koncertem z bliska zobaczył Poison Ivy. Tymczasem
mimo w miarę wczesnej pory, bo było jeszcze jasno na dworze z wewnątrz zaczął
dobiegać dźwięk rozpoczynającego się koncertu i szczęśliwi posiadacze
wejściówek zostali wessani przez klub – żal mi było Mariusza, ale mu przecież
nie mogłem wyczarować biletu. A przynajmniej tak mi się wydawało ;) Przy
wejściu Sivej zarekwirowali fotopstryk do przechowania, bo ponoć zbyt
profesjonalnie wyglądał, a na to trzeba było mieć akredytację – trochę się o to
powykłócaliśmy, bardziej dla formalności, bo przecież wiadomo było, że nic nie
wskóramy. Przy zamieszaniu bramkarze zapomnieli przerwać mojego biletu, a mi
momentalnie zapaliło się światełko! Problem tylko, że nie można było wychodzić
na zewnątrz, a Cramps już grało pierwszy numer, więc kombinować trzeba było
szybko, ale należę do nacji, która ponoć ma to we krwi. Wziąłem do ręki komórkę
i zacząłem przy wyjściu udawać, że dzwonię, robiąc przy tym wielce
niezadowolone miny. Kiedy po kilku sekundach bramkarz zwrócił na mnie uwagę,
zacząłem się żalić, że mam ważny telefon do wykonania, a nic w środku nie
słyszę i muszę na chwilę wyjść – skrzywił się jakby cytrynę żuł, ale jakoś mnie
puścił. Mariusz na murku już się zabierał do kimania na siedząco i nie do końca
jarzył co ja do niego mówię, złapałem więc za chabety, wcisnąłem bilet w rękę i
wepchnąłem do klubu. Sam pomachałem komórką przed bramkarzem, że to ja przed
chwilą wychodziłem, a zaraz za mną wlazł na mój bilet Mariusz, który
momentalnie odzyskał przytomność widząc, że jakimś cudem znalazł się w środku.
The Cramps, SO36, 2003 (fot. http://mischalke04.wordpress.com/tag/the-cramps/)
Tłum w SO36 był wręcz niesamowity, ludzie stali dosłownie w
każdym miejscu, a wieloletnie doświadczenie koncertowe mówiło mi, że
paradoksalnie najluźniej będzie tam gdzie się bawią, czyli pod sceną – tyle, że
najmniej stabilnie ;) Używając więc kombinacji siły i sprytu przepchałem się do
przodu – koncert już rozkręcił się na dobre. Jeszcze miałem adrenalinę po wkręcaniu
do środka kolegi, ale atmosfera w SO była tak niesamowita, że zapomniałem o tym
momentalnie. Poison Ivy jak zwykle z nieco kamienną miną, w miniówie i z falami
rudych loków wyglądała lepiej niż większość lasek młodszych od niej o 20 lat.
Lux jakoś zawsze kojarzył mi się z Iggym Popem, ale był chyba jeszcze większym
scenicznym świrem. Skakał po scenie jak kauczukowa piłka, bez koszulki, w
lateksowych spodniach, z dwoma srebrnymi jedynkami nadającymi mu diaboliczny
wygląd. Przy którejś z piosenek wlazł nawet na piętrowe kolumny i przycupnął na
górze niczym wielka jaszczura. Nie obyło się też oczywiście bez oralnego
traktowania mikrofonu. Jego energia udzieliła się publice, która szalała pod
sceną bez chwili przerwy. Przyznam się bez bicia, że nawet nie do końca
pamiętam jakie kawałki poleciały, skoro wszystkie były przyjmowane z jednakowym
entuzjazmem, może oprócz coveru Adkinsa She’s Said, podczas którego wrecking
pit zrobił się nie gorszy niż na koncertach Meteors. Oczywiście organizm Luxa,
który regularnie faszerował go koktajlem z mocnym alkoholi i twardych dragów,
nie dał rady zapierniczać w tą i z powrotem bez końca po scenie. Czas leciał
szybko, za szybko, a chyba cały set z bisami nie potrwał dłużej niż godzinę –
tyle przynajmniej pokazywały zegarki, bo mi się wydawało, że to ze 20 minut
było w taki amok wpadłem.
The Cramps, SO36, 2003 (fot. Roland Owsnitzki)
Powrót minął bez żadnych niezaplanowanych atrakcji, raczej
cały czas przeżywaliśmy występ The Cramps, szczególnie Mariusz, który wlazł na
niesamowitym farcie. Obiecałem sobie, że przy następnej europejskiej trasie
jadę cokolwiek by się nie działo, tyle, że nie było już więcej żadnej
europejskiej trasy. W 2009 roku serce Luxa Interiora nie wytrzymało tempa w
jakim biło przez 62 lata, a wraz z Luxem umarło też The Cramps, jeden z
najważniejszych zespołów w historii współczesnej muzyki. Szczególnie dla tych
melomanów, którzy upodobali sobie styl psychobilly.