Jeden tydzień na mainstreamowej liście
płytowej, na 99 miejscu. Może i wygląda to trochę śmiesznie, ale ilu kapelom
psychobilly udało się w ogóle na tą listę najlepiej sprzedawanych w Wielkiej
Brytanii albumów dostać? Jeszcze tylko The Meteors z Wreckin' Crew i ponownie
King Kurt z drugim albumem. Zaraz, zaraz, ale czy King Kurt to w ogóle jest
psychobilly? Muzycznie to zupełnie rozmijało się z tym co zaproponował Fenech,
i z tym w co poszły kapele, które umownie można by nazwać psycho rockabilly jak
Ricochets czy Dazzlers, nie wspominając nawet o punkowym sajko z lat
późniejszych. Bliżej temu było do wariackiego, kabaretowego rock’n’rolla spod
znaku Screaming Lord Sutcha, ale przecież czasy były inne i ten r’n’r był mocno
przyprawiony klasycznym punk rockiem jak w Destinaton Zululand, Gather Your
Limbs czy komediowej wersji nieśmiertelnego Ghostriders. Natomiast jeśli chodzi
o podejście, klimat zabawy, koncerty na których między publiką, a kapelą latały
ciastka, mąką, tudzież inne kuchenne specyjały - to już było sajkowe na maksa.
Także totalnie odjechany imidż zespołu z wielkimi quiffami, za dużymi glanami,
przebieraniem się za karawaniarzy w cylindrach z pogrzebowych konduktów. No i
nie każdy musi śpiewać o demonach i seryjnych mordercach. Tak jeszcze na marginesie
jednym z 3 coverow na albumie był Lonesome TrainJohnniego Burnette’a, który na
swojej koncertówce umieścił też Meteors – ciekawe kto się bardziej zagrzał z
tego powodu?
Destination
Zulu Land
King Kurt - Destination
Zululand 7”
[Stiff, BUY
189]
A Destination Zululand (Written-By –
Smeg, Thwack)
B She's As Hairy (Written-By – Smeg,
Thwack)
King Kurt - Destination
Zululand 12”
EP [Stiff, S
BUY 189]
Najlepsza sprzedaż w historii wydawnictw
związanych ze sceną psychobilly – singiel dotarł do 36 miejsca na
ogólnobrytyjską listę, gdzie gościł sześć tygodni. Na te swoje rekordowe miejsce
wspiął się na początku listopada sadowiąc się pomiędzy singlami Depeche Mode i
AC/DC – jednym słowem towarzystwo nie było złe. Tytułowy kawałek jest w takiej
samej wersji jak na LP, B-Side to całkiem udany wesołkowaty She's As Hairy. Wersji
dwunastocalowa została wzbogacona o rozbudowany, o ponad minutę,miks numeru Destination Zululand, całkiem
zresztą udany – pewnie dlatego, że producentem (tak jak i albumu) był klasyk
rock’n’rolla – Walijczyk Dave Edmunds.
B6 Wild Thing (Written-By – C. Taylor)
(The Wild Ones, 1965)
B7 I'm Not Mad / Get Off My Cloud
(Written-By – Jagger/Richards) (Rolling Stones, 1965)
Jedyna
płyta długogrająca The Meteors, która dotarła do pierwszego miejsca na
brytyjskich listach najlepiej sprzedających się niezależnych wydawnictw, czyli
Indie Charts (w sumie 9 tygodni na liście), a także jedyna, która trafił na
listę ogólnobrytyjską (3 tygodnie, najwyższe miejsce 53). Zarazem to jest to
też ostatnia produkcja grupy w czteroosobowym składzie i z dwoma kawałkami
własnymi pisanymi i śpiewanymi przez kogoś innego niż Fenech. Muzyka i teksty
do Axe Attack i Phantom Of The Opera są dziełem Micka White’a, a śpiewa na nich
drugi wokalista Russel Jones. Obaj pożegnali się z kapelą wkrótce po nagraniu
materiału na Wreckin’ Crew. Russel jeszcze w 1982 roku został wyrzucony przez
Fenecha, który od tej pory nie tolerował konkurencji na wokalu w grupie. Ponoć
na odchodne Jones obsprejował bus kapeli wielkim napisem King Kurt –
znienawidzonymi przez Fenecha pierwszymi rywali Meteors na scenie sajko.
Oryginalna wersja płyty wyszła jeszcze z kawałkami White’a i wokalem Jonesa,
ale P. Paul widocznie musiał w sobie nosić potężny uraz do byłego drugiego
wokalisty, bo ze wszystkich reedycji te numery usunięto, zastępując je dwoma
piosenkami z singla Mutant Rock – dopiero wersja z 2003 wydana przez Castle
zawierała oryginalny układ kawałków z 1983 roku (+ bonusy). Warto jeszcze
dodać, że na wszystkich okładkach Wreckin' Crew pojawia się zdjęcie grupy w
trzyosobowym składzie – bez Jonesa – było nie sprajować ;). White odszedł z
kapeli po styczniowym koncercie w Brixton w 1983 roku, a w zasadzie został
wyrzucony przez Fenecha – według wersji White’a przyczyną były jakieś smrody
powstałe między nim, a liderem grupy podczas grudniowej trasy po Holandii –
Mick wraz z kumplem zerwali się na cały jeden dzień, a w zasadzie noc, z dwoma
holenderskimi laskami, co ponoć lekko wkurzyło Paula. Co do strony muzycznej
Wreckin’ Crew jest żelazną klasyką psychobilly, ale jednak w widoczny sposób
odstaje od debiutu, a świetne kawałki przemieszane są ze średnimi. I nie jest
to chyba sprawą zmiany kontrabasu na gitarę elektryczną, ale tego, że wczesne
kompozycje Fenecha są robione na kilku podobnych do siebie patentach, przez co
brakuje tej różnorodności jakiej In Heaven zapewniały numery Lewisa. Dwa numery
White’a są niezłe, w stylu wczesnego Guana Batz, gdzie w 1983 wylądował
ex-basista Meteors, ale jest ich za mało by wprowadzić więcej urozmaicenia. Z
piosenek Fenecha bardzo dobry jest tytułowy Wreckin’ Crew, świetnie też wypada
motoryczny Rattle Snakin' Daddy śpiewany wspólnie z Jonesem, czy szybki Blue
Sunshine – do klasyki przeszły też I Don't Worry About It oraz When A Stranger
Calls z Helen Knight w intro. Jones dośpiewuje też dodatkowe partie wokalu w I
Ain't Ready oraz dwóch coverach – Wild Thing amerykańskiej grupy The Wild Ones
oraz w... Get Off My CloudRolling Stonesów – ciekawa sprawa, bo przecież ten
numer pojawił się już na In Heaven, tyle, że w wykonaniu Lewisa – i moim
zdaniem ta wersja jest o niebo lepsza niż nagrana na Wreckin’ Crew. Na płycie
znalazły się też dwa numery z singla Johnny Remember Me.
Meteors – Live I live LP [Wreckin’, WRECK 1]
A1 Wipeout (Written-By – Fuller, Wilson)
(The Surfaris, 1963)
A2 Maniac Rockers From Hell (Written-By
– P. Paul Fenech)
A3 Lonesome Train (Written-By – Moore,
Subotski) (The Johnny Burnette Trio, 1956)
A4 I Ain't Ready (Written-By – P. Paul
Fenech)
A5 Ain't Gonna Bring Me Down (Written-By
– P. Paul Fenech)
A6 Sick Things (Written-By – P. Paul
Fenech)
A7 Crazy, Crazy Lovin (Written By – Jay.
G. Tiger) (Johnny Carroll & His Hot Rocks, 1956)
A8 Where A Stranger Calls (Written-By –
P. Paul Fenech)
B1 I Don't Worry About It (Written-By –
P. Paul Fenech)
B2 Voodoo Rhythm (Written-By – P. Paul
Fenech)
B3 You Crack Me Up (Written-By – P. Paul
Fenech)
B4 Mutant Rock (Written-By – P. Paul
Fenech)
B5 Graveyard Stomp (Written-By – P. Paul
Fenech)
B6 Wreckin' Crew (Written-By – P. Paul
Fenech)
B7 These Boots Were Made For Walking
(Written-By – Hazlewood) (Nancy Sinatra, 1966)
B8 Long Blonde Hair (Written By –
Raimes) (Johnny Powers, 1958)
Pierwszy
koncertowy album w historii psychobilly zarejestrowany 25 lutego 1983 na
koncercie w Glasgow w klubie Nite Moves. Dwanaście tygodni na Indie Charts –
najwyższa pozycja 3. Co ciekawe na listy weszła też reedycja z 1985 roku –
sześć tygodni, najwyżej 19 miejsce. Zaledwie kilka tygodni przed koncertem w
Szkocji Micka White’a na gitarze basowej zastąpił Rick Ross, który pozostał w
kapeli do wiosny 1984 – ponoć przyczyną jego późniejszego odejścia była
przeprowadzka do USA. Było to jedyne wydawnictwo grupy zarejestrowane w tym
składzie. Podpisuje się obiema rękoma pod opinią, że jest to zdecydowanie
najlepsza oficjalna koncertówka The Meteors. Jakość dźwięku jest naprawdę
niezła, kawałki są zagrane z ogromną energią, z dobrą szybkością, szkoda tylko,
że brakuje kilku hitów z tego okresu jak The Crazed czy Psycho For Your Love.
Według osób pamiętających wczesny Meteors ten LP bardzo dobrze oddaje klimat
ówczesnych koncertów pionierów sajko. 11 kompozycji Fenecha uzupełnia 6 coverów
– wszystko klasyka.
W latach 80-tych w Londynie funkcjonowało miejsce koncertowe
o nazwie Klub Foot, gdzie praktycznie w każdy weekend gromadziły się tłumy
fanów psychobilly, neo-rockabilly i garażu. Sielanka nie trwała zbyt długo,
klub został zamknięty w 1988 roku ze względu na przebudowę budynku, a nowe
miejscówki nie cieszyły się już takim powodzeniem, po części na coraz
gorszą kondycję sceny sajko w Anglii. Ale Klub Foot do tej pory ma status
legendy na tej scenie. Nigdy bym nie przypuszczał, że na jakąś namiastkę tego
klimatu doczekam się kiedyś w Warszawie. Uprzedzając fakty – też nie potrwało to za
długo, w sumie ze 3-4 lata, ale co zeżarłem to moje. Tak więc blob doszedł do
miejsca, w którym należałoby zacząć pisać o warszawskich Saturday Psychobilly
Nights.
Od czego się zaczęło? Jakoś tak wczesną jesienią 2002 roku
spotkałem się z Lesławem i coś tam wspominał, że są jacyś goście, co chcą
koncert psychobilly zrobić, ale nie bardzo w sumie kumają jak, i tak naprawdę
nie wiadomo po co. Brzmiało to wszystko jakoś mętnie, Lesław jakby trochę
niechętnie do tematu się odnosił – że on nie chce z nimi nic robić, ale czy
może dać namiary na mnie? Trochę poprzytakiwałem, ale w sumie szybko
zapomniałem o całej sprawie. Po jakimś czasie Lesław znowu odezwał się w tej
sprawie, powiedział, że dał mój numer komórki jednemu kolesiowi, co to chce robić
ten koncert i faktycznie po jakimś czasie dryń-dryń, z drugiej strony odezwał
się osobnik, który przedstawił się jako Radek. Umówiliśmy się na jakieś
spotkanko w centrum - pierwsze wrażenie było jak najbardziej Ok, Radzio okazał
się bezpośredni w kontakcie i w miarę konkretny. Cała sprawa zasadzała się do
tego, że razem z Tomkiem, którego poznałem nieco później, mieli dość ambitne
plany zrobienia nieco fermentu wokół nadwiślańskiego psychobilly – przy czym
miało być to łączenie przyjemnego, czyli promocji muzyki, z pożytecznym, czyli
powiększaniem sakiewki. O ile sajko było już rozpoznawalną, jako tako, sprawą,
a nawet gazety krajowe jakieś tam artykuliki zamieszczały przy okazji
koncertów, to próba zarobienia na tym pieniędzy wydawała mi się myśleniem
życzeniowym. Ale co tam – ja miałem swoją golgotę od 9 do 17 gdzie zarabiałem
na życie i przyjemności, a co do psychobilly to nigdy nie traktowałem tego jako
możliwości do zarobienia, ale jako hobby do którego się złotówki dokłada, a nie
wyjmuje. Może byłem lekko sceptyczny do kreślonych przede mną planów, odnośnie
koncertów, wydawania płyt, sklepu, ale wahać się nie wahałem – najwyżej będzie
„jaka piękna katastrofa”.
Później dopiero się dowiedziałem, że Radek był wcześniej
menago Partii, ale poprztykali się przy okazji promocji albumu Szminka i krew. A
firma Tomka, w której pracował miała wydawać debiutanckiego longa Komet, do
czego też ostatecznie nie doszło. I o tym przyjdzie napisać. Cosmic – chyba ta
firma zwała się wtedy jeszcze Amigos, ale przyjmijmy dla ułatwienia, że Cosmic -
zainteresował się wówczas dopiero co powstałym projektem Arcziego i Plebana ze
Skarpety o nazwie Robotix. Na wokal został zwerbowany ich kumpel Sivax, który
udzielał się już w chórkach przy nagraniu 100 na 100, a na gitarę Guma,
trochę spoza klimatu, ale jak się okazało dawał sobie radę z sajko w sposób
szatański. Grupa zaczęła próby w maju 2002 roku, a już w sierpniu Arczi z
Plebanem pojechali do Olsztyna oglądać salę nagraniową – z tego miasta był
Radek, który pilotował całą sprawę – Arczi twierdzi, że niewiele z tych
wyjazdów pamięta – pewnie w palnik dali ;)
Arczi (Robotix)
W kilka miesięcy od narodzin grupy, bo już we wrześniu
Robotix, zaczął nagrywanie debiutanckiej płyty. W planach Cosmica wychodziło,
że dobrze byłoby to połączyć z jakąś większą imprezą w klimatach – stąd właśnie
ich zainteresowanie waszym skromnym narratorem, którego wzięli za osobę bywałą
w świecie i obeznaną z muzyką psychobilly, a narrator udawał, że faktycznie tak
jest.
Od słowa do słowa doszliśmy do koncepcji zrobienia koncertu,
na którym warszawskiej publice zaprezentowałyby się najlepsze lokalne kapele
oraz jakaś zagraniczna gwiazda. Potem jak się spotykałem z Radziem i Tomkiem,
to padała nazwa Coffin Nails – nie wiem skąd im to głowy przyszło, obaj
twierdzili, że to bardzo dobra kapela, a ja przez grzeczność nie zaprzeczałem.
Wysłałem nawet mail z zapytaniem do Humungusa o warunki – nie były to jakieś
kokosy, chyba 1000 ojraków + transport lotniczy – tak czy siak trochę się
zdziwili, że to jednak drogo. Ja z kolei zaproponowałem Mad Heads, sprawdzony
temat – wiedziałem, że nie właduję organizatorów na minę. Napisałem maila do
Vadima, wyraził zainteresowanie, wstępne warunki finansowe były dla Cosmica jak
najbardziej do zaakceptowania i stanęło na tym, że ukraińska kapela zagra jako
headliner mini-festu.
Okazało się, że łatwiej było ściągnąć zagraniczną kapelę z
absolutnej czołówki sajko niż upchnąć obok siebie rodzime grupy. Ja wtedy
jeszcze nie kumałem skąd te kwasy między Lesławem, a Radkiem i Tomkiem.
Wychodziłem z założenia, że skoro ma to być Psychobilly Night to jest
oczywiste, że grają Komety, Stan Zvezda i Robotix – z mojej perspektywy
kolejność kapel była mało istotna, bo lubiłem wszystkie trzy, ale w sumie o to
się cała sprawa rozbiła. Najbardziej na luzaku podeszli goście ze Stan Zvezdy –
problemem było, kto ma grać przed Mad Headsami – Robotix czy Komety. Cosmic
upierał się przy Robotixach, który finalizował nagrywanie płyty, a w sumie cała
impreza była po części organizowana z myślą o promowaniu tej produkcji –
wykładali na to własne pieniądze i brali na siebie większość roboty
organizacyjnej. Komety ze swojej strony uważały, że mają dłuższy staż na
scenie, większą rozpoznawalność, więc niby dlaczego mają ustępować miejsca
debiutantom. Ciężko było odmówić racji obu stronom – nastąpił klasyczny
konflikt interesów i nikt nie zamierzał ustępować. Cosmiki zresztą specjalnie
się nie przejęły, że nie mogą się dogadać z jedną kapelą. Jeszcze próbowałem
ratować sytuację - ze dwa razy telefonowałem do Lesława i próbowałem przekonać,
żeby jednak machnął ręką na kolejność – szykuje się fajna impreza i szkoda,
gdyby mieli nie wystąpić. Ale okazało się to wtedy nienegocjowalne. Było mi
szkoda, ale trudno, żebym miał do kogokolwiek żal, że się tak to wszystko
ułożyło. Problem w tym, że Komety w osobach Arkusa i Lesława, odkąd się
okazało, że na Psychobilly Night nie zagrają, zaczęły na całej imprezie wieszać
psy, takoż na organizatorach – pojawiły się epitety w rodzaju „złodzieje”,
„oszuści”. W dodatku z forum Partii/Komet były metodycznie wycinane wszelkie
tematy informujące o koncercie. O ile na początku byłem skłonny brać stronę
Komet, kto, w jakiej kolejności ma grać, o tyle po takich zagrywkach zupełnie
straciłem serce do stawania po ich stronie i machnąłem ręką – nie to nie, łaski
bez. Ale te wrzuty na temat rzekomych szachrajstw Cosmica trochę mnie
zaniepokoiły, jeśli chodzi o rozliczenia finansowe z Mad Headsami – dałem znać
Vadimowi, że dochodzą jakieś dziwne informacje na temat organizatorów, a
ten postawił sprawę jasno – mają przekazać kasę za koncert w moje ręce, bo ma
do mnie 100% zaufania, a w innym przypadku odwołują przyjazd. Atmosfera się
zagęściła, Tomek, który w sumie to wszystko finansował nie był specjalnie
zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale koniec końców, przez Radka przekazał mi
całą kasę i mogłem wysłać do Vadima uspakajającego maila. Kończąc już ten wątek
dolarowo-czinkciarski okazało się, że akurat w tej materii Komety puściły
śmierdzącego bąka, który zatruł mocno powietrze – z perspektywy kilku lat
współpracy z Cosmikiem miałbym do nich parę zarzutów, ale nie takich, że byli
nieuczciwi, czy w jakiś sposób szczególnie zachłanni na kasę. Ech, podobno
dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, ale dżentelmenów to na nam
wystrzelali w Katyniu i Powstaniu :(
Pleban (Robotix)
Początkowo w planach impreza miała się odbyć w byłym kinie
Skarpa, ale została ostatecznie przeniesiona do klubu Punkt na Koszykowej,
zdaje się, że z powodów finansowych. Nigdy jakoś tego Punktu nie polubiłem –
nie była to specjalnie dobra miejscówka na koncerty, wyglądało to jak jakaś
piwnica na wina, długa, ale wąska kiszka, z dość niskim sufitem – ciężko tam
było uzyskać zadowalające nagłośnienie, przed samą sceną było miejsce może dla
10-20 % publiczności, a jak przyszło dużo ludzi to klimatyzacja nie nadążała ze
swoją robotą. Ceny i jakoś piwa też pozostawiały wiele do życzenia. Z plusów
było położenie w samym centrum Warszawy, dodatkowa sala na pogaduchy przy piwie
oraz eleganckie kible.
Jeszcze przed samym koncertem doszło do małej popijawy,
zorganizowanej przez Cosmic, z okazji wydania płyty przez Robotix, jaka miała
miejsce w Czternastce na Starym Mieście. Pojawiło się parę osób z Warsaw
Wreckin Krew, a wódzia polała się wyjątkowo szerokim strumieniem. W sumie było
to niezłe osiągnięcie zrobić CD w jakieś pół roku po narodzinach grupy.
Ponieważ nagrania i miksy dokonywano w kilku sesjach – od września do
listopada, Arczi regularnie przesyłał mi jakieś jej próbki, więc miałem mniej
więcej pojęcie, w jaką stronę to pójdzie – jak na Polskę było to zupełnie
nowatorskie, bo poza efemeryczną próbą Weisse Ubermenschen, nikt tak wcześniej
u nas nie grał. De Tazsos wciąż byli w powijakach, Komety i Stan Zvezda miały
jednak bardziej oldskulowe brzmienie. W dodatku Kosmiczna Odyseja Helvisa
była pierwszą polska produkcją psychobilly wydaną oficjalnie na płycie – co
stanowiło potem jedno z haseł kampanii reklamowej wydawcy – Amigos, czyli
późniejszego Cosmicu. To z kolei doprowadziło do białej gorączki Komety. Kiedy
w 2000 grupa ta zadebiutowała w Remoncie wydawało się kwestią czasu, kiedy
wyjdzie jej materiał studyjny, ale miesiące mijały i nic się nie działo. A tu
tymczasem wyskakuje jak diabeł z pudełka grupa założona przez dwóch członków
kapeli Skarpeta, którą z kolei na salony, a raczej sale koncertowe wprowadzał
po części Lesław. Dobre relacje między chłopakami z Pułtuska, a żolibillowcami
popsuły się w tempie greckiej gospodarki. Jakby było mało jechania na
Amigos/Cosmic, Komety zaczęły sobie też używać na Robotix, a było to tym
bardziej przykre, że dzieliły z tą kapelą kontrabasistę w osobie Plebana. Jakiś
czas później Arkus oburzał się na forum psychobilly o określanie Kosmicznej
Odysei mianem pierwszej płyty sajko, bo według niego należało się to
produkcjom Partii. Był to oczywiście jakiś absurd, bo Partia nie wydała ani
jednej płyty w stylu sajko, choć umieściła na nich kilka kawałków, które
spokojnie w tym nurcie się mieściły.
Sam debiut Robotixa spotkał się generalnie z bardzo dobrym
przyjęciem – od strony muzycznej nawiązywało to do ówczesnego trendu,
zapoczątkowanego w latach 90-tych, czyli łączenia klasycznego sajkowego grania
z ostrzejszym punkowym brzmieniem – z naciskiem na to drugie, co zostało
uzupełnione przez solidną porcję horror punka. Komety za pomocą wywiadów i
internetu szydziły, że jest to zwyczajna zrzynka z Nekromantix, których płyty
sami mieli pułtuszczakom pożyczać, ale to akurat było strzelenie kulą w płot,
bo gdzie Rzym, a gdzie Krym? Owszem jakieś nawiązania były, ale z pewnością nie
do Nekromantix, jak już, co zresztą przyznawali bez ściemy Arczi z Plebanem, do
innej duńskiej kapeli Godless Wicked Creeps, czy trochę też do Reverendów i Mad
Sina, ale bez jakiejś chamówy z kopiowaniem riffów i pomysłów – raczej inspiracja
samą ideą tego rodzaju grania. Może nie było to jakieś specjalnie odkrywcze, a
kompozycje były nierówne, bo obok niezłych trafiały się też i gorsze, ale sama
produkcja była wcale udana – w 2002 roku na świecie wyszło około 80 płyt w
szeroko rozumianym stylu psychobilly i w mojej skromnej opinii Robotix się ze
swoją Odyseją spokojnie mieścili w TOP20, chodź do najlepszej dychy było
daleko – ale ten rok dla sajko był naprawdę niezły jeśli chodzi o poziom
wydawnictw.
Ograniczę się do tych kilku
refleksji, recenzji nie pisząc skoro ktoś, a mianowicie Wrzosek, zrobił to już
tak, że lepiej nie dam rady ;)
Poniżej więc opis płyty jego pióra z
nieistniejącej już strony psychobilly.vip.interia.pl, której kontynuacja w
dużym stopniu jest psychobilly.pl.
Panie i panowie! W końcu! Doczekaliśmy się nareszcie na
polskim rynku pierwszej płyty utrzymanej w 100% w klimacie psycho! Rarytasem
tym, uraczyła nas pułtuska ekipa Robotix dając nam do łap swój debiutancki
album pt. Kosmiczna Odyseja Helvisa.
Ponieważ wydarzenie jest niewątpliwie historyczne, zasługuje
na to, aby przyjrzeć mu się bardzo wnikliwie.
Do rąk dostajemy płytę trwającą 46 minut i wystarczy jeden
rzut oka na tytuły, żeby wiedzieć czego możemy się spodziewać. Trupy, duchy,
diabły, zombie, wampiry i kosmici to towarzystwo, w którym Robotix czują się
najlepiej.
Na pierwszy ogień idzie Szkieletorock. Muzyka to
nowoczesne psychobilly, które najbardziej chyba skojarzyło mi się z dokonaniami
Reverend Horton Heat, ale o żadnym naśladownictwie nie mam mowy.
Następnie poznajemy „Wystrzałowa dziewczynę", która ma
taki układ tempa jaki lubię najbardziej: zwolnienie w zwrotkach i galopada w
refrenach. Wyczuwam, że może to być szlagier koncertowy przy którym publika
wskoczy we wreckin pit choćby nie wiem jak była leniwa.
Funnel Of Love to kawałek coverowany już przez tylu
grajków (że wspomnę tylko o Demented Are Go, czy Mike’a Ness’a), iż obawiałem
się o to czy panowie wycisną z niego choć odrobinę oryginalności, ale na całe
szczęście wywiązują się z zadania znakomicie.
Dalej zostajemy zaproszeni do Diabelnego Boogie,
które w pełni zasługuje na swoją nazwę. Nózie same zaczynają przytupywać, a
głowa kiwać się w rytm, w czym duża zasługa perkusji, która narzuca taki rytm,
że ciężko w miejscu usiedzieć.
Extraball uzmysławia nam, na co przeznaczają
wszystkie swoje jednozłotówki członkowie zespołu. Wchodzimy w świat flipperów.
Siłą rzeczy nasuwają się skojarzenia ze SkillshotPartii.
Co prawda amerykanizacja życia w naszym kraju nie za bardzo
mi odpowiada, dlatego wolę obchodzić święto zmarłych niż helloween... no chyba
że będzie to takie Helloween jakie proponują Robotix, z kontrabasem
walącym jak pepesza.
Kolejny numer Robot nie przypadł mi za bardzo do
gustu. Słuchając go ciągle miałem wrażenie, że zaciął mi się odtwarzacz i
cofnął się do którejś z wcześniejszych piosenek, chociaż nie potrafiłem
powiedzieć do której.
W końcu dochodzimy do największego jak na razie przeboju
chłopaków. Martwe Zło nie dość, ze zajebiste muzycznie to jeszcze
traktuje o moim ulubionym horrorze, więc jest to najczęściej słuchany przeze
mnie numer z tej płyty.
Naturalnie nie mogło zabraknąć ballady. Vampierella
traktuje o nieszczęśliwej miłości do „nieumarłej" no i oczywiście przy tej
okazji trudno nie wspomnieć WampiraStan Zvezdy.
Robotix- Vampirella
Zabijcie mnie, ale nie wiem o kim jest piosenka Wściekły
Pies. Muzyka kojarzy mi się trochę z Mad Sin, ale bohater utworu jest dla
mnie całkowitą zagadką, zwłaszcza w kontekście dyskotekowego wstępu (swoją
droga ciekawe czy te UU lalalala UU, UU lalalala UU zostało zaśpiewane
przez członków zespołu, czy też wykorzystali jakieś sample :)
Nie byłaby to płyta psychobilly gdyby zabrakło na niej
żywych trupów. Na szczęście następnym numerem jest Zombie więc wszystko
w porządku. Zarówno muzyka jak i tekst nieodparcie kojarzą mi się ze Stan
Zvezdą. Nie wiem tylko czy panowie ze S.Z. potrafiliby to tak zagrać.
Plan R From Outer Space jest ciekawostką z dwóch
względów. Po pierwsze w całości jest utrzymany w klimacie surfowym, a po drugie
jest śpiewany przez perkusistę. Świetny numer do leniuchowania na plaży.
Kolejny kawałek You Don’t Know Me Very Well to cover
Meteorsów i szczerze mówiąc nie wiem po co został umieszczony na płycie. Kapela
ma tyle własnych, świeżych pomysłów, że według mnie nie musi się podpierać
cudzymi kawałkami, tym bardziej zagranymi tak, że niewiele odbiegają od
oryginału. Nie ma się jednak co boczyć, bo już po chwili wpadamy w objęcia...
Mongo Mutanta. Zwrotka jako żywo przypomina mi
„sajkowe" dokonania Skarpety, ale za to refren to już nawalanka w takim
stylu, ze quiff się jeży.
Helvisa należy traktować chyba jako deklarację ideową
zespołu. Ja w każdym razie życzę im, aby plan wprowadzenia do klubów
rock’n’rolla powiódł się w 100%.
O! Jest i erotyk... nie, nie żarty na bok. W śpiewanym na
dwa wokale Koszmarze panowie narzekają na bandy zombie, które nawiedzają
ich we snach i nie dają spać... z tym kawałkiem jest podobnie jak z Robotem. Człowiek ciągle ma wrażenie, że już to gdzieś kiedyś słyszał.
Płytę zamyka 39-cio sekundowe country z trzeszczącej płyty
pt. Kowbojczacha.
Reasumując: płyta ze wszech miar warta grzechu. Zajebiste
melodie wpadające w ucho oraz odpowiednie rytmy i tema powodują, że płytki
słucha się od „deski do deski" z rozdziawioną ze zdziwienia mordą, że coś
takiego udało się nagrać w naszym kraju. Swoją drogą nie można nie wspomnieć o
brzmieniu, które jest takie jak być powinno, co bardzo mnie cieszy, ponieważ
obawiałem się, że Robotix trafią na realizatora który „wszystko wie
lepiej" i zrobi z nich Ich Troje.
Jedyne czego mi brakuje to wkładki z tekstami, ale biorąc
pod uwagę „ciężar gatunkowy" tej płyty, to aż wstydzę się, że marudzę o
takie pierdoły. Pozostaje pogratulować i czekać na kolejne objawienia
psychotuskowców.
PS: Na płycie zamieszczony jest tez teledysk do Vampirelli. [Wrzosek]
Tymczasem Psychobilly Night
nadciągało wielkimi krokami. Cosmic zajął się akcją promocyjną, były informacje
w Wyborczej, zajawki w radio, ale do końca nie mieliśmy pojęcia ile osób może
się na imprezę kopsnąć. Rok wcześniej na Astro-Zombies i reaktywację Zvezdy
przyszło ze 150-200 osób. Liczyliśmy, że w Punkcie pojawi się trochę więcej, ale
przy takich przedsięwzięciach zawsze są jakieś obawy co do frekwencji. Do tego
się okazało, że tego samego dnia gra w Warszawie Danzig, co zawsze mogło odjąć
potencjalnej publiki. To co jednak się wydarzyło nie tylko przeszło nasze
najśmielsze oczekiwania, ale było normalnie szokiem – na Psychobilly Night dobiło
z 500-600 osób ze wszystkich możliwych undergroundowych klimatów i w ogóle
spoza jakichkolwiek klimatów. Jamnikowata salka Punktu wypełniła się
praktycznie w całej swojej podłużności, a jeszcze ludzie przesiadywali w tej
bocznej norze, a nawet przy szatniach. Na Neonach, które otwierały ten
mini-fest było jeszcze w miarę pustawo i spokojnie – była to kapelka znajomka -
Maćka Mroczka – który pisywał też do Garażu recenzje płyt Partii. Nie wiem do
końca jaka była idea przewodnia kapeli, chyba modsowski rock? Ja w każdym bądź
razie jakoś nigdy się do ich grania nie przekonałem – może poza kawałkiem
Derby, który wyzwalał w nogach zdecydowanie żywsze odruchy. Za to już na Stan
Zveździe rozpoczęła się konkretna zabawa pod sceną, a kapela szybko złapała
kontakt z publiką – sami też chyba byli w lekkim szoku, że rok po reaktywacji
tak wiele osób, młodszych od nich po 10 i więcej lat, zna doskonale ich
repertuar. Zvezda pojawiła się już w nowym składzie, z Falą na perce, który
radził sobie w zadanym mu temacie świetnie i jakąś laską na dodatkowym wokalu,
z czym było już nieco gorzej.
Stan Zvezda
Co do Robotixa z kolei trudno było oczekiwać, że
ktokolwiek będzie znał ich numery, skoro dopiero co wypuścili debiutanckiego
CD, ale zagrali z takim animuszem i energią, że pod sceną znowu momentalnie
zrobiło się dzikie pogo. Sivy na wokalu poradził sobie znakomicie, mimo, że
praktycznie debiutował i to przed całkiem liczną publiką, Guma ciął na gitarze
niesamowicie, tak samo Arczi na perce, ale to co robił Pleban z kontrabasem to
była masakra – dodawało to kapeli takiej motoryki, że nawet nienajlepsze
punktowe nagłośnienie niespecjalnie przeszkadzało. Cosmic nie mógł sobie
zaplanować lepszej promocji Kosmicznej Odysei Helvisa, a Robotix z miejsca
zdobył sobie uznanie wśród warszawskiej publiki, zresztą zupełnie zasłużenie.
Robotix
Pomiędzy kapelami przerwy były na
tyle duże, że był czas na piwo, pogaduchy, plociuchy, lansy, atmosfera była po
prosto zajebista. Jeszcze przed zakończeniem koncert dobiło trochę ludzi z
Danziga, który skończył się w miarę wcześniej. Cosmiki ściągnęły tez jakąś
cizię z Super Expressu, która miała wysmażyć duży artykuł o psajko i
psajkowcach, znaczy się też i o mnie. Jak mi zadała pierwsze pytanie, jak sobie
układam quiffa to się posmarkałem ze śmiechu i uciekłem, ale parę osób z ekipy
nie miało nic przeciw takim kuriozalnym gadkom – i faktycznie w bliskiej
przyszłości najpopularniejszy rodzimy brukowiec zamieścił pokaźny
dwustronnicowy artykuł o polskim psychobilly.
A na koniec koncertu Mad Heads –
grali do tej pory w Warszawie trzy razy, za każdym miażdżąc, więc i teraz
oczekiwałem, że siuwaksu nie podadzą. Vadim wcześniej pytał mnie mailownie
jakiej publiki się spodziewamy, żeby wiedzieć jak mniej więcej dobrać
repertuar. Czy bardziej tanecznie, rock’n’rollowo, czy bardziej sajkowo, z
napierdalaniem? Odpisałem: napierdalajcie! Przy czym, że koniecznie muszą
polecieć Starbiker i Ukrainian Horror Show, bo trafiły na garażową składankę,
puszcza je Pietia, więc każdy zna te numery. Co oni wyprawiali na scenie, to
nawet ten pierwszy koncert z Kotłów zbladł. Muzycznie byli już na tak
profesjonalnym poziomie, że podobali się nawet osobom, które generalnie za
sajko nie przepadały, a te które przepadały to dostawały na ich koncertach
muzycznego orgazmu. Jako, że kapela nocowała u mnie na kwadracie na Muranowie,
gdzie przeprowadziłem się jakiś rok wcześniej, więc było sporo okazji do
pogadania. Bogdan wspominał, że niedługo przed koncertem w stolicy grali w
Szwajcarii przed Reverend Horton Heat – i nawet ci goście, którzy jak na realia
sajko to są muzycznymi pół-bogami, podeszli po występie do Mad Headsów i zaczęli
ich potrząsać za ręce, że dawno czegoś tak zajebistego nie widzieli.
Mad Heads
Na scenie
cały czas był ruch, Maksim właził na kontrabas, Vadim wycinał sztuczki na
gitarze – najbardziej chyba utkwił mi moment jak w pewnym momencie wszyscy
trzej zaczęli grać na perkusji. Publika oszalała, pod sceną już od 2 godzin
trwała zabawa – na Zveździe i Robotixach, ale teraz to ludzie normalnie po
ścianach chodzili – wąski przesmyk pod sceną zamienił się w jakąś szaloną
wersję wreckin pit-pogo-dance, wskakiwanie na scenę, przewracanki po kilka osób.
Skończyli grubo po północy, ale nikt nawet nie chciał słyszeć o tym by zeszli
ze sceny – zaczęły się kolejne bisy, ale wszystko co dobre, no wiadomo.
Po
imprezie rozkręciło się jeszcze after-party, ale jak kijowianie trochę odtajali
trzeba było zamawiać taryfy i odwieźć na załużony wypoczynek. A gdzie tam,
Vadim, który przyjechał ze swoją dziewczyną, a potem przyszłą żoną, zebrali się
w miarę szybko do spania. Ale w rekompensacie utraconego after-party w Punkcie
zrobiliśmy sobie z Sivą, Bogdanem i Maksimem własne w kuchni, z tabasco i piwem
jako motywem przewodnim ;)
Trudno powiedzieć, żeby Saturday
Psychobilly Night było wydarzeniem udanym – ono było udanym w sposób wręcz
nieprawdopodobnym! Dla psychobilly w Warszawie zaczynał się złoty okres, który
miał potrwać kilka lat i mam nadzieję, że starczy mi zapału i czasu by to
wszystko jeszcze przypomnieć ;)