Swego czasu sobie wymyśliłem, że warto by kiedyś spisać dla potomnych jak w naszym pięknym kraju zaistniało coś tak egzotycznego jak psychobilly, a tak się akurat składa, że przypadkiem przy owym zaistnieniu się znalazłem. „Przypadkiem” to chyba zresztą dobre słowo, albo jakimś kompletnie nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, bo od dziecka nie cierpiałem rokenrola.
Pozwolę sobie w związku z tym na
mały, albo i nie mały – ile mi tam wyjdzie – wstęp.
Jako zupełnie pacholę dostałem
przy okazji I Komunii Świętej gustowny medalik oraz, co zapewne mocno
zdeterminowało mój dalszy żywot, radiomagnetofon krajowej produkcji o nazwie
Kapral, który wyglądał tak:
Przy swoich mankamentach miał on jedną niesamowitą zaletę – mianowicie
pancernopodobną konstrukcję, dzięki czemu nawet jak zaliczał glebę z wysokości
np. blatu stołu to więcej krzywdy działo się podłodze niż owemu produktowi
Zakładów Kasprzaka (w których na marginesie przydarzyło mi się pracować przez
pewien okres czasu jakieś 10 lat później). Pierwsze dwie czyste kasety
magnetofonowe zostały nagrane metodą na „Agenta Tomka”, to znaczy czatowałem
przy włączonym telewizorze z lekko podniesionym magnetofonem i palcem na
przycisku „record”. Sprawy nie ułatwiało, że pokój służący za „studio
nagraniowe” był zamieszkały przez cztery osoby, czyli całą rodzinę – w końcu to
był peerel, a nie Memphis ;) Dochodziło więc czasami do sytuacji gorszących –
np. podczas nagrywania kawałków Slade’ów mój młodszy brat rozpoczął zakłócanie
nagrywania poprzez „wydawanie odgłosów paszczą”, co miało skutek w użyciu wobec
niego siły fizycznej przez nagrywającego, a to z kolei doprowadziło do użycia
siły fizycznej przez mamę nagrywającego w stosunku do niego samego.
W tym okresie (wspominałem, że to wczesne lata 80-te?) telewizor nie
był specjalnie szczodry jeśli chodzi o audycje muzyczne zdolne mnie
zainteresować. Mianowicie program Pierwszy nie dawał zupełnie nic co by było
godne mojej uwagi, natomiast program Drugi (i ostatni) dawał raz w tygodniu
Wideotekę, prowadzoną przez Krzysztofa Szewczyka, która była głównym źródłem
moich wczesnych inspiracji muzycznych. Pierwszym kawałkiem jaki nagrałem był Co mi Panie dasz Bajmu, za nim Klaus Mittfoch, a potem ze dwa LejdiPanki –
tak to mniej więcej leciało. Jednym słowem, jako dziecię najbardziej lubiłem po
rockowemu i po polsku, jakkolwiek spektrum proponowane przez Wideotekę
obejmowało i niemiłe mi gatunki muzyczne. Mianowicie jednym z najbardziej
lansowanych wykonawców przez pana Szewczyka był Walijczyk znany szerzej jako
Shakin’ Stevens, na widok, którego teledysków trząsłem się z wściekłości. A
cały gatunek zwany rokenrolem został w moich oczach spersonifikowany w osobie
nieszczęsnego Stevensa, który dla mnie był synonimem jakiejś popeliny i kiczu.
Co śmieszniejsze lata później przeczytałem, że rewelacyjny zespół Shakin Dudi
przyjął swoją nazwę jako kpinę właśnie z Shakin’ Stevensa, o którym Dusza i
Dudek mieli podobne zdanie co ja jako mały dzieć. Bo szczerze powiedziawszy to
w latach późniejszych skonstatowałem, że Walijczyk miał jednak i fajne numery,
których jednakże pan Szewczyk już mi przez telewizor nie puścił. Tak już
zupełnie na marginesie – niedawno w telewizorze zobaczyłem popularnego w latach
80-tych prezentera muzycznego i po moich plecach przeszedł lekki dreszcz grozy,
bo gość wygląda jak android z filmu s-f klasy C – smutny efekt wydawania swoich
oszczędności na chirurga plastycznego przez faceta nie potrafiącego się
pogodzić z upływem czasu.
Shakin' Stevens (fot. http://c.wrzuta.pl)
Jednym słowem na moją edukację wczesnomuzyczną teledyski
Stevensa miały wpływ taki, że jak coś miało etykietę rokendrola to patrzyłem na
to z podejrzliwości. Choć i zdarzały mi się wyjątki, bo pamiętam jak w wieku
jako 12 czy 13 lat puszczałem z mojego kaprala Za 10 minut trzynasta albo Ausialala Shakin’ Dudiego i z rurą od odkurzacza skakałem po pokoju udając,
że gram na gitarze.
Oprócz nielicznych programów muzycznych w TV można było
znaleźć całkiem niezłą muzę w radio, niestety głównie w programie III, do
odbioru, którego potrzebne było pasmo UKF, a tego nasze radio nie miało. Z
zazdrością przysłuchiwałem się w szkole poniedziałkowym rozmowom kolegów, co
nowego pojawiło się na trójkowej liście przebojów. Kiedy miałem jakieś 12 lat
ubłagałem w końcu ojca by naprawił leżące w piwnicy truchło radia wielkości
małej pralki, za to posiadające upragnione, umiłowane, wyczekiwane pasmo UKF.
Teraz to była jazda, a nie oczekiwanie, że Szewczyk się zlituje i puści coś fajniejszego
między cotygodniową popeliną. Clash,
Stranglers, New Order, Billy Idol i od cholery fajnej muzy. Takiej mniej
fajnej jeszcze więcej. Lista przebojów Trójki prowadzona przez Marka
Niedźwieckiego musiała takiemu nastolatkowi jak ja i tysiącom innych, zastąpić
net, fejs, blogi, fora, czaty, sraty i generalnie parę innych rzeczy
pochłaniających czas młodzieży, które tymczasowo nie zostały jeszcze
wynalezione.
Trzecim źródłem moich muzycznych zainteresowań był Marcin,
kumpel z ulicy, którego mama pracowała w Polskich Nagraniach – jednej z
największych peerelowskich wytwórni płytowych, dzięki czemu posiadał on pokaźną
kolekcję winyli – towaru wówczas reglamentowanego jak pomarańcze czy papier
toaletowy. W dodatku miał własny pokój, więc przegrywanie płyt z adaptera na
mojego Kaprala miało dużo bardziej spokojny charakter niż domowe piratowanie z
telewizora czy radia. No nie, sterylności kopii oczywiście nie udawało się
zapewnić – pamiętam, że np. początek kawałka Ich marzenia Oddziału
Zamkniętego został gratisowo wzbogacony o szczekanie psa kolegi. Kiedy jakiś
czas później stosując kabel, a nie nagrywanie "z powietrza", zrobiłem
lepszą kopię tej płyty ciągle się łapałem na tym, że przy wstępie do
wspomnianego kawałka dziwi mnie brak psiego ujadania ;)
Nie ma też co ściemniać, że mój gust był podatny wyłącznie na rock i okolice. Kiedy byłem mniej więcej w 5 klasie podstawówki nastąpiło na rodzimym rynku muzycznym coś na kształt disco-tsunami. Za sprawą niemieckiej grupy Modern Talking nastąpił renesans dicho – w wersji trywialnej, kiczowatej i wieśniackiej, co nie zmienia faktu, że przez nieco ponad rok i takiej muzy popróbowałem ;) Osłuchało mi się to szybko i wyrosłem z tego jak z książek o przygodach Tomka Wilimowskiego. Choć jakiś tam podkorowy ślad pewnie gdzieś pod czaszką pozostał, bo do tej pory lubię melodyjne granie ;)
Nie ma też co ściemniać, że mój gust był podatny wyłącznie na rock i okolice. Kiedy byłem mniej więcej w 5 klasie podstawówki nastąpiło na rodzimym rynku muzycznym coś na kształt disco-tsunami. Za sprawą niemieckiej grupy Modern Talking nastąpił renesans dicho – w wersji trywialnej, kiczowatej i wieśniackiej, co nie zmienia faktu, że przez nieco ponad rok i takiej muzy popróbowałem ;) Osłuchało mi się to szybko i wyrosłem z tego jak z książek o przygodach Tomka Wilimowskiego. Choć jakiś tam podkorowy ślad pewnie gdzieś pod czaszką pozostał, bo do tej pory lubię melodyjne granie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz